środa, 30 kwietnia 2014

Wielka Rafa Koralowa

Daaaaaawno nie było żadnego wpisu, przyznajemy się z pokorą. Złapaliśmy strasznego lenia i tak to jest jak się odkłada pisanie, to potem coraz trudniej do tego wrócić. W tym czasie widzieliśmy wiele pięknych, zachwycających miejsc i przeżyliśmy fantastyczne chwile. Pożegnaliśmy się z Nową Zelandią i zawitaliśmy do Australii. Na początku był odpoczynek od ciągłego jeżdżenia i tydzień wrażeń w Cairns na północy stanu Queensland i kilkaset kilometrów na północ od zwrotnika Koziorożca. Nareszcie mogliśmy nacieszyć się ciepełkiem i prawdziwie tropikalną pogodą. Temperatura nie spadała poniżej 25 stopni zarówno w dzień jak i nocy. Oczywiście pierwszego dnia doświadczenie różnicy temperatur po dość chłodnej już wtedy Nowej Zelandii spowodowało, że czuliśmy się kompletnie wypluci. Mając nadzieję na szybką aklimatyzację na kolejne trzy dni zaplanowaliśmy tak długo oczekiwane nurkowanie i snorklowanie. Co rano wypływaliśmy łodzią z około 60 osobami na pokładzie na Wielką Rafę Koralową. Pierwszy dzień był najtrudniejszy, bo jak się okazało morze w tym czasie było dość niespokojne, a samo dopłynięcie do jednego z wielu miejsc na rafie zajmuje około 1,5 godziny. Oboje cierpimy na chorobę morską, która oczywiście dała się nam we znaki. Zresztą nie byliśmy jedyni, tylny pokład szybko zapełnił się pasażerami, z których każdy miał w ręku papierową torebkę i bardzo mętny wzrok. To było nawet zabawne, ale odczuwanie mdłości przez 1,5 godziny szybko popsuło nastrój. Biedny Kuba zdecydowanie był bardziej poszkodowany, a ja starałam się szybko podawać kolejne torebki…

Kiedy już w końcu dostaliśmy się do rafy nareszcie można było odetchnąć. Szybko przygotowaliśmy się do wejścia pod wodę. A tak już czekał na nas zupełnie inny świat. Prawdziwe bogactwo ryb, korali i przedziwnych stworów. Niesamowita różnorodność kolorów i kształtów. Już za pierwszym razem widzieliśmy żółwia i rekina. Kuba w trakcie swoich kilkudziesięciu nurkowań w Egipcie nigdy nie widział tylu stworów naraz :) Widzieliśmy też ogromną rybę Napoleon fish, która jest całkiem przyjacielska, dała się nawet pogłaskać i uprzejmie pozowała do zdjęć.


W pewnym momencie zauważyłam bardzo ciekawą, kolorową rybę i chcąc przyjrzeć się bliżej zaczęłam płynąć w jej kierunku. Zatrzymał mnie nasz przewodnik i pokiwał groźnie palcem po czym szybko odpłynęliśmy w przeciwnym kierunku. Na powierzchni okazało się, że była to Trigger Fish, która jest bardzo terytorialna i jeżeli podpłynie się zbyt blisko, to można skończyć z rybą przyssaną do czoła!!! Doszłam do wniosku, że pomimo tego iż mamy uprawnienia i moglibyśmy nurkować tu samodzielnie, to jednak opcja z przewodnikiem jest duuuużo bezpieczniejsza. Zwłaszcza jeśli nie zna się zamieszkujących rafę stworzeń i nie wie, czy bliższe spotkanie może zakończyć się tylko ugryzieniem, czy może wstrzyknięciem trucizny.
Po doświadczeniu choroby morskiej, przez kolejne dwa dni codziennie rano zabezpieczaliśmy się środkami na chorobę lokomocyjną, co przy zbliżającym się kolejnym cyklonie na naszej trasie okazało się zbawienne. 
Kuba zmontował filmik z naszych kilku dni pod wodą, więc zapraszamy na YouTube. Najlepiej oglądać go w wysokiej rozdzielczości (1080p)


piątek, 4 kwietnia 2014

Hela i Kuba w Śródziemiu

Pomysł wybrania się na objazd po Nowej Zelandii zaczął mi kiełkować w głowie ponad dziesięć lat temu. Stało się to za sprawą Petera Jacksona i jego idei nakręcenia "Władcy pierścieni" w krajobrazach swojego rodzinnego kraju. Osadzenie tolkienowskiego Śródziemia w Aotearoa, jak nazywają Nową Zelandię Maorysi, było strzałem w dziesiątkę. Przyznają to chyba wszyscy, którzy widzieli filmową trylogię i podziwiali wszystkie zapierające dech w piersiach zdjęcia. Ale był to strzał w dziesiątkę również z punktu widzenia promocji tego odległego kraju. Strzał na tyle celny, że ostatnio przy okazji promocji drugiej części "Hobbita" na oficjalnej stronie Nowej Zelandii, promującej tutejszą turystykę, tematem przewodnim było właśnie zwiedzanie prawdziwego Śródziemia. Trudno więc było nie ulec choć trochę tym nawiązaniom do świata fantasy i nie zacząć tropić miejsc, które "zagrały" u Sir Petera.
O naszych wizytach w Hobbitonie i Mordorze pisałem już we wcześniejszych postach. Jednak na tym nie skończyliśmy tolkienowskich poszukiwań.
Plan na wtorek jest jasny

Na Wyspie Północnej najwięcej planów zdjęciowych zlokalizowanych było w okolicach Wellington, czyli najluźniejszej małej stolicy na świecie (the coolest little capital in the world), bo takie miano nadał temu miastu wydawca przewodników Lonely Planet. W Wellington oprócz wytwórni samego Petera Jacksona mieszczą się rownież Weta Digital i Weta Workshop - pracownie, które wyprodukowało efekty specjalne, rekwizyty, miniaturowe modele, scenografię i charakteryzację do ekranizacji obu powieści Tolkiena. Nasza podróż przez prawdziwe Śródziemie nie mogła się obyć bez wizyty w Weta. Mieliśmy więc okazję zajrzeć do warsztatów wypełnionych rekwizytymami nie tylko z "Władcy pierścieni" i "Hobbita", ale rownież z "Opowieści z Narnii", "King Konga"czy "Dystrykt 9". Jeśli dodać, że Weta Digital stoi za efektami specjalnymi m.in. do "Awatara", "Genezy planety małp", "Człowieka ze stali", "Avengers", "X-Men", "Ironmana" i produkcją "Przygód Tintina", okazuje się, że niepozorne drewniane budynki w willowej dzielnicy Wellington kryją w swoich ścianach prawdziwą fabrykę snów. I to fabrykę produkującą następne sny - między innymi kolejne części "Awatara" i "Przygód Tintina".
Replika Lurtza czyli największego Uruk-hai wystawiona w Weta Cave

Oko w oko z trollem

Poza Weta w Wellington znaleźliśmy miejsce, w którym Hobbici ukrywali się przed Nazgulem pod wielkim korzeniem drzewa. Niestety okazało się, że korzeń był tylko sztucznym elementem dekoracji. Oszukują nas w tych filmach na każdym kroku. Ale wszystko poza korzeniem było jak na filmie, nawet ciarki na widok ponurego lasu. Nie chcielibyśmy w nim usłyszeć dźwięku kopyt.
Tu stał Nazgul

Mając trochę czasu do zameldowania się na promie na Wyspę Południową, wybraliśmy się pod Wellington do Kaitoke Regional Park, gdzie z kolei kilkanaście lat temu bez udziału elfów zbudowano Rivendell. Teraz po miejscu, które w filmach otoczone jest magiczną aurą długowieczności, pozostało kilka tablic objaśniającymi, gdzie stał dom Elronda, a gdzie była sypialnia Froda. Ale nie wszystko stracone. Podczas naszego spaceru po Rivendell w krzakach trwały prace budowlane. Wygląda na to, że jedna z firm organizujących wycieczki śladami "Władcy pierścieni" pracuje nad odtworzeniem elfickich budowli przy pomocy podstawowego budulca w Nowej Zelandii - dykty.
Come, walk this path to Rivendell

Dolina, w której zbudowane było Rivendell

Przy okazji wizyty w Rivendell uświadomiliśmy sobie kolejną filmową mistyfikację. Otóż filmowe Rivendell położone jest w spektakularnej dolinie z wodospadami lejącymi się pionowo z jej stromych zboczy. Aotearoa oferuje i takie widoki, ale nie w okolicach Wellington, a w Fiordland na Wyspie Południowej. Widzieliśmy podobne doliny podczas wizyty w Milford Sound, więc możemy uznać, że Rivendell obejrzeliśmy w całości.
Kolejnych tropów filmowej trylogii szukaliśmy na Wyspie Południowej. Jedna ze scen, które mi szczególnie utkwiły w pamięci było rozpalanie stosów na szczytach górskich od Minas Tirith aż po Edoras. Scena ta powalała mnie z jednej strony swoim rozmachem, a z drugiej strony swoją prostotą i tym, jak ważną w niej rolę odgrywała dzikość gór. Jak się okazuje, początkowo ta scena miała być kręcona w okolicach Queenstown, czyli centrum turystycznego Południowych Alp. Jednak ze względu na zakaz palenia ognia wprowadzony ze względu na zagrożenie pożarowe, została nakręcona w okolicach najwyższego szczytu Nowej Zelandii czyli Góry Cooka i lodowców Franz Joseph i Fox, które są standardowym przystankiem na trasie objazdu Południowej Wyspy. Na miejscu okazało się, że widoki filmowe można było odtworzyć tylko z lotu ptaka, a właściwie helikoptera i mimo kapryśnej pogody udało nam się coś zobaczyć. O naszych spotkaniach z lodowcami i wycieczce lotniczej napiszemy w oddzielnym poście.
Gdzieś na tych szczytach płonęły stosy
Wyobraźmy sobie tu duże ognisko

Do filmów Jacksona wróciliśmy następnego dnia. W drodze z Franz Joseph do Wanaka mijaliśmy miejscowość Haast. Pilnie rozglądałem się na prawo i lewo, żeby wypatrzeć pierwowzór Martwych Bagien. Niestety Haast Swamps skutecznie się przed nami ukryły w krzakach, więc pojechaliśmy dalej. Jednak tego dnia byliśmy już mocno zdystansowani do szukania planów zdjęciowych. Oboje zgodnie ustaliliśmy, że w tym kraju, gdziekolwiek by poza terenami zamieszkanymi nie postawić kamery, można byłoby nakręcić jakąś część Śródziemia.
Następne miejsce, w którym był kręcony "Władca pierścieni", zaliczyliśmy przypadkowo. W Wanaka, czyli cichszej, mniejszej i naszym zdaniem sympatyczniejszej siostrze Queenstown, wybraliśmy się na szybką wycieczkę na górkę Rocky Mountain. Zrobiliśmy to, nie wiedząc, że w tym miejscu była kręcona scena marszu Drużyny Pierścienia przez pustkowia na południe od Rivendell. Miejsce jest jednak tak malownicze, że nawet nie mając wskazówek, gdzie szukać tropów Froda i spółki, obfotografowałem je dokładnie.
Hela na tle Śródziemia

Tędy maszerowała Drużyna Pierścienia

Do kolejnych miejsc trafiliśmy już jednak z pomocą przewodnika i GPSa.  Najpierw w drodze z Wanaka do Queenstown przez Crown Range zatrzymaliśmy się w miejscu, z którego widać jednocześnie Anduinę, bród na którym Arwena spłukała Nazgule, Amon Hen, Danharrow i pewnie coś jeszcze. To wszystko dlatego, że Queenstown było jedną z głównych baz dla filmowców, a plenerów w okolicznych okolicznościach przyrody im nie brakowało. Chyba nawet wypatrzyliś miejsce, w którym było robione bodaj najbardziej znane zdjęcie Drużyny Pierścienia, kiedy idą w rzędzie po grzbiecie wzniesienia.
Przegląd Śródziemia

Brakuje tylko maszerujących sylwetek 
Tego dnia zobaczyliśmy jeszcze z bliska wspomniany bród, Ithilien, miejsce, w którym zostały cyfrowo wszczepione posągi królów nad Anduiną i kawałek Rohanu.
Hela pieszo zamiast Arweny konno

Gdzieś tutaj stały posągi królów

Na wzgórzu Deer Park Heights kręcony był m. in. exodus z Edoras

Z Rohanem sprawa jest dość ciekawa, bo był kręcony w kilku miejscach Południowej Wyspy. Zwieńczeniem naszej podróży po Śródziemiu było dotarcie po przejechaniu blisko 30 kilometrów szutrową drogą do doliny, na środku której wznosi się Mt Sunday. Ten malowniczy skalisty pagórek musiał podczas kręcenia "Dwóch wież" udźwignąć ciężar Edoras, czyli stolicy Rohanu. Cała dolina jest tak odległa od cywilizacji (do najbliższego sklepu jest 45km, a do sklepu przyjmującego zagraniczne karty płatnicze jeszcze kilkanaście więcej), że czuliśmy się, jakbyśmy byli sami we wszechświecie. Uczucie to potęgował fakt, że byliśmy jedynymi gośćmi w mieszczącym się w dolinie schronisku. Cóż, był wtorek w schronisku po sezonie.
Na Mt Sunday nie ma żadnego śladu po Edoras

Podróż po Śródziemiu była fantastycznym elementem zwiedzania Nowej Zelandii, a swój koniec będzie miała podczas maratonu filmowego z "Władcą pierścieni", który planujemy na jeden z weekendów po powrocie do domu. Wersja reżyserska na Blurayu czeka cierpliwie w Warszawie.


środa, 26 marca 2014

Tongariro Alpine Crossing

Park Narodowy Tongariro miał być perełką w naszej podróży po Wyspie Północnej. Niestety Cyklon Lusi, który gonił nas przez dwa dni, dopadł nas właśnie w Tongariro. Kiedy meldowaliśmy się w schronisku, właścicielka zapytała nas, co chcemy robić następnego dnia, czyli wtedy kiedy miał wiać najmocniejszy wiatr i miało lać jak z cebra. Na naszą odpowiedź, że w zasadzie nic, co najwyżej patrzeć na deszcz, odparła krótko: "Good!". No to siedzieliśmy przez jeden dzień i patrzyliśmy jak leje. Tak się złożyło, że była niedziela, więc bezczynność miała swoje drugie uzasadnienie. Wiatr najsilniej wiał jednak w nocy z soboty na niedzielę. Hela prawie nie spała, a mnie budziło na zmianę jej wiercenie się w łóżku, wyjąca wichura i trzeszczący drewniany budynek.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak często sprawdzałem prognozy pogody, jak w tych kilka okołocyklonowych dni. W końcu wszystkie prognozy były zgodne - w poniedziałek pogoda będzie się poprawiać. Rano miało jeszcze być pochmurno i popadać, ale w ciągu dnia miało wyjść słońce. I wyszło, ale niestety za późno. O tym jednak za chwilę.
Koronnym szlakiem górskim w Tongariro jest Tongariro Alpine Crossing, uznawany za najlepszą jednodniową trasę w Nowej Zelandii i jedną z najpiękniejszych na świecie. Musimy w to wierzyć na słowo. Trasa wiedzie przez przełęcz między dwoma z trzech wulkanów, będących pierwotnym terenem parku - Mt. Tongariro i Mt. Ngauruhoe. Ten drugi wulkan we "Władcy Pierścieni" grał Górę Przeznaczenia. Na potrzeby filmu oczywiście dokleili mu komputerowo erupcje, bo choć wszystkie trzy wulkany są aktywne, akurat ten ostatnio się nie wykazywał działalnością. Trzeci wulkan, Mt. Ruapehu, widać podobno z trasy w oddali. Pod tym wulkanem z kolei były kręcone sceny wędrówki hobbitów przez Mordor. Sceneria mordorowa jest zresztą wszechobecna w parku, bo co rusz spotyka się pola lawy i głazy wulkaniczne. Jeśli dodać do tego ponurą pogodę, która nam się trafiła, klimat był niemal filmowy.
Prawie jak Mordor
Cała trasa liczy sobie dokładnie 19,4 km, a przebyty dystans można na bieżąco śledzić po słupkach z zaznaczonymi kilometrami. Niestety jest to zbyt długa trasa w miejscami dość trudnym terenie, więc nie mogliśmy czekać na rozpogodzenie.
Hmmm... Pogoda jest świetna, więc nas "You shall not pass!" nie dotyczy

Gdyby dobrze skadrować, byłby Mordor
Bardzo liczyliśmy, że słońce wyjrzy przed naszym dojściem na przełęcz, ale niestety przeszliśmy między wulkanami, nawet ich nie widząc z powodu mgły.
Jedyny dowód na to, że Mt. Ngauruhoe czyli Góra Przeznaczenia jest gdzieś w pobliżu
Na dodatek wiał tak przenikliwy wiatr, że oprócz zimowych czapek wyjęliśmy nawet rękawiczki.
A może tu jest bardziej mordorowo?
Podejście na przełęcz po skałach wulkanicznych - super. A zejście jeszcze lepsze.
Rozpogodzenie przyszło dość późno. Zdążyliśmy przejść przez przełęcz, minąć Czerwony Krater (Red Crater), którego też początkowo nie widzieliśmy i zacząć schodzić do Szmaragdowych Jezior (Emerald Lakes). I tutaj zaczęło się przejaśniać. Potem było już coraz lepiej. Błękitne Jezioro (Blue Lake) w czasie kiedy nad nim staliśmy rzeczywiście zrobiło się niebieskie ze stalowoszarego. Cały czas jednak wiatr próbował urwać nam głowy.
Uwaga, odsłaniamy Emerald Lakes!
Sukces! Mamy jakiś widoczek!

Przejaśnienia nad pustkowiem
Lekcja latania na wietrze nad Blue Lake

Znad Błękitnego Jeziora zobaczyliśmy nawet Czerwony Krater w pełnej okazałości. Niestety na wulkany nie mieliśmy co liczyć.
Czerwony Krater rzeczywiście był czerwony, jak już się pokazał
Krótko za Blue Lake weszliśmy w strefę zagrożenia wulkanicznego. Ryzyko rzeczywiście jakieś istnieje, choć od ponad roku w tej okolicy nie było żadnej erupcji. Ostatni wybuch był dziełem krateru Te Maari w listopadzie 2012 roku, a ślady po tej eksplozji dają do myślenia. Przed wejściem na szlak zostaliśmy przeszkoleni z radzenia sobie w przypadku kolejnej erupcji. Najciekawsza zasada to iść szybko w dół szlaku, patrząc na kamienie wylatujące z wulkanu, bo "jeśli czegoś nie widzisz, to nie możesz się przed tym uchylić". Dobrze, że nie musieliśmy teorii testować w praktyce.
Twardzielka

Te Maari - jeśli dym jest biały, to jest spokój. Jak się zrobi szary albo czarny, trzeba wiać

W tle oprócz krateru Te Maari widać Jezioro Taupo
Dalsza część szlaku jest może malownicza, bo idzie się przez niemal bezkresne górskie łąki, ale marsz zygzakiem w dół jest dość monotonny. Na szczęście po drodze jest schronisko, częściowo zniszczone przez ostatni wybryk Te Maari, więc można zrobić sobie przerwę od monotonii.
Hela i piękna monotonia
Z całej wędrówki zmontowałem trzyminutowy filmik. Z powodu ograniczonych widoków, możecie pooglądać nas. W związku z tym jest to pozycja dla zatwardziałych koneserów filmów akcji kategorii C albo miłośników muzyki Raz Dwa Trzy. Choć ci drudzy pewnie wolą posłuchać płyty. Enjoy!



wtorek, 25 marca 2014

Hela i Kuba wśród Maorysów

Po przyjeździe do Rotorui podjęliśmy szybką i mało przemyślaną decyzję o pójściu na maoryski wieczór z tradycyjną kolacją. Podczas wieczoru mieliśmy nie tylko zjeść, ale również zaznajomić się z maoryską kulturą i zwyczajami prezentowanymi przez jedną z maoryskich rodzin Mitai w ich zrekonstruowanej plemiennej wiosce. Kiedy zasiedliśmy pod wielkim namiotem wśród nakryć uszykowanych dla ponad setki osób, pojawiła się myśl, że właśnie zwerbowano nas na maoryskie wesele i że niestety nie był to nasz najlepszy pomysł. Siedząc przy stoliku dla ośmiu osób zastanawialiśmy się kim będą nasi nowi znajomi. Kiedy dosiadło się do nas czworo Francuzów w średnim wieku, którzy w widoczną niechęcią odpowiedzieli “hello” nie mieliśmy większych złudzeń jak przeminie ten wieczór. Na szczęście na przeciwko nas dosiadło się jeszcze młode amerykańskie małżeństwo z Michigan, które nie tylko wiedziało gdzie jest Polska, ale również chętnie wybrałoby się do nas na zwiedzanie :) “Hurrrraaa, jesteśmy uratowani” pomyślałam zerkając w stronę niemal odwróconych do nas plecami Francuzów.

Rozpoczął się wieczór, ale niestety kolacji, a raczej naszego obiadu nadal ani śladu. Za to wystąpił wodzirej całej imprezy, istny poliglota. Potrafił powiedzieć “ciasto czekoladowe" w każdym języku kraju, z którego pochodzili goście. Było to nie lada wyzwanie, bo zebrało się nas aż 37 narodowości. Ciasto czekoladowe oczywiście miało być podane na deser, jednak nic nie wskazywało kiedy będzie to, co zwykle jada się wcześniej. Generalnie Maorysi są bardzo przyjaźni i gościnni, jednak zapowiadało się, że będzie to późna uczta… Podzielono nas na dwie grupy i udaliśmy się na zwiedzanie plemiennej wioski. Na początek gospodarz zaprowadził nas na miejsce przyrządzania naszej kolacji. Jedzenie miało być przyrządzane w tradycyjny sposób, i tak naszym oczom ukazała się dziura w ziemi przykryta, jak na mój gust brudnymi, przesiąkniętymi dymem kocami. W powietrzu unosił się dziwny słodko-wędzony zapach. Po odsłonięciu wierzchniej warstwy zobaczyliśmy ładnie ułożoną stertę kurczaków, baraniny oraz kumara czyli słodkich ziemniaków, które są tu bardzo lubiane. Wszystko było pieczone na gorących kamieniach, którymi wyłożone było dno dziury. Przyznam, że średnio zachwycił mnie ten widok, ale cóż, w końcu miało być tradycyjnie. 

Hangi po wyjęciu z dołka

Po tym jak obejrzeliśmy naszą strawę wcale nie mieliśmy jej jeszcze próbować. Teraz przyszła kolej na doznania kulturalne i tak najpierw gospodarz zaprezentował nam kilkumetrową “waka”, co w języku Maorysów oznacza środek transportu, a w tym konkretnym wypadku jest określeniem dla łodzi, którą pływali niegdyś wojownicy. Łodzie te były zazwyczaj zrobione z jednego pnia, upatrzonego lata przed ich ścięciem. Często regularnie obdzierano korę po jednej stronie drzewa żeby łatwiej było ją potem drążyć. Faktycznie “waka" rodziny Mitai była duża i imponująca jednak zdążyliśmy się już zorientować, że w wielu miejscach Maorysi chwalą się swoimi łodziami ;) Jedno jest pewne, że potrzeba niesamowitej siły wielu męskich muskułów żeby wnieść takiego giganta do wody.
Współbiesiadnicy i waka

Pod prąd strumienia wiosłował mały oddział

W kolejnej części wieczoru nad brzegiem rzeki, wśród buszu mogliśmy podziwiać wojowników płynących w jednej z łodzi. W sumie wyglądało to dość komicznie, a ich straszne miny i pokazywanie języka, które kiedyś służyły straszeniu przeciwnika raczej nas rozbawiały. Następnie przedstawienie przeniosło się na scenę, na której postawiono mini wioskę maoryską. Tu mogliśmy już w pełni obserwować walory wojowników (oczywiście rzecz gustu ;), a także ich kobiet. Odbył się pokaz walki oraz śpiewów, prezentacja broni, a nawet próba nauczenia nas kilku słów w języku Maorysów. W końcu jednak zaproszono nas na długo oczekiwaną ucztę, czyli hangi.
Zrekonstruowana wioska maoryska...

...i jej wódz

Maoryskie dziewczęta

Tradycyjna zabawa kijkami

Z gitarą przy ognisku 
Haka

Haka

Haka

Ostatnim punktem wieczoru miało być zobaczenie ptaków kiwi, których jak się okazuje nie jest łatwo wypatrzeć. Zaledwie kilka procent Nowozelanczyków widziało te ptaki w naturze. Są to zwierzęta nocne i do tego bardzo płochliwe. Niestety spora ich część pada ofiarą drapieżników i nawet psów. Dorosłe ptaki mogą żyć nawet kilkadziesiąt lat, ale rzadko im się to udaje. Również złożenie samego jaja wymaga ogromnego wysiłku i jest porównywalne u człowieka do urodzenia kilkunastokilogramowego dziecka! Także nie mogliśmy się doczekać żeby zobaczyć w końcu te ptaszydła :) Pani przewodnik zaprowadziła nas do zagrody kiwi, było już zupełnie ciemno i tylko delikatne światło wypełniało wybieg, który w większej części pokrywały krzaki i zarośla. Stojąc tak i wypatrując kiwi, po kilku minutach stwierdziłam, że to nie może się udać. Jednak po kilkunastu minutach w ciszy krzaki zaczęły szeleścić i  w końcu nieśmiało wyszedł z nich puchaty stwór z długim dziobem. Rozmiarem przypominał kurczaka na trochę dłuższych nogach. Niestety mogliśmy go obserwować tylko krótką chwilę, bo szybko zdecydował się zaszyć z powrotem w gęstwinie. Suma summarum i tak było warto, bo z pewnością w Nowej Zelandii nigdy byśmy nie zobaczyli kiwi na dziko.

Nawiązując jeszcze do kultury maoryskiej następnego dnia poszliśmy również do Te Puia - kulturalnego centrum maoryskiego, gdzie mogliśmy się przyjrzeć jak powstają maoryskie rzeźby. Znajdujące się tam dzieła są tworzone przez uczniów wybranych z pośród setek kandydatów z różnych plemion. Po trzech latach nauki mogą oni opuścić szkołę i profesjonalnie zajmować się rzeźbą, a także przekazywać tajniki tej sztuki nowym pokoleniom.
Szkoła rzeźbiarska

Gotowa rzeźba na domu spotkań

Przyjrzeliśmy się również jak powstają tradycyjne stroje i tak na przykład maoryskie spódniczki piupiu są wytwarzane z liści harakeke czyli pewnego rodzaju trzciny. Liście są bardzo twarde i mocne, a po zdarciu ostrym brzegiem muszli, wierzchniej warstwy liścia widać włókna, które po uformowaniu i wyschnięciu tworzą bardzo mocny i wytrzymały materiał. Do uformowania jednego z fragmentów spódniczki posłużyła nawet noga Kuby :) Niestety zrobienie całej piupiu zajęłoby nam przynajmniej tydzień, także niestety moja garderoba się nie poszerzyła.
Kuba został potraktowany instrumentalnie przez maoryską przewodniczkę