środa, 26 marca 2014

Tongariro Alpine Crossing

Park Narodowy Tongariro miał być perełką w naszej podróży po Wyspie Północnej. Niestety Cyklon Lusi, który gonił nas przez dwa dni, dopadł nas właśnie w Tongariro. Kiedy meldowaliśmy się w schronisku, właścicielka zapytała nas, co chcemy robić następnego dnia, czyli wtedy kiedy miał wiać najmocniejszy wiatr i miało lać jak z cebra. Na naszą odpowiedź, że w zasadzie nic, co najwyżej patrzeć na deszcz, odparła krótko: "Good!". No to siedzieliśmy przez jeden dzień i patrzyliśmy jak leje. Tak się złożyło, że była niedziela, więc bezczynność miała swoje drugie uzasadnienie. Wiatr najsilniej wiał jednak w nocy z soboty na niedzielę. Hela prawie nie spała, a mnie budziło na zmianę jej wiercenie się w łóżku, wyjąca wichura i trzeszczący drewniany budynek.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak często sprawdzałem prognozy pogody, jak w tych kilka okołocyklonowych dni. W końcu wszystkie prognozy były zgodne - w poniedziałek pogoda będzie się poprawiać. Rano miało jeszcze być pochmurno i popadać, ale w ciągu dnia miało wyjść słońce. I wyszło, ale niestety za późno. O tym jednak za chwilę.
Koronnym szlakiem górskim w Tongariro jest Tongariro Alpine Crossing, uznawany za najlepszą jednodniową trasę w Nowej Zelandii i jedną z najpiękniejszych na świecie. Musimy w to wierzyć na słowo. Trasa wiedzie przez przełęcz między dwoma z trzech wulkanów, będących pierwotnym terenem parku - Mt. Tongariro i Mt. Ngauruhoe. Ten drugi wulkan we "Władcy Pierścieni" grał Górę Przeznaczenia. Na potrzeby filmu oczywiście dokleili mu komputerowo erupcje, bo choć wszystkie trzy wulkany są aktywne, akurat ten ostatnio się nie wykazywał działalnością. Trzeci wulkan, Mt. Ruapehu, widać podobno z trasy w oddali. Pod tym wulkanem z kolei były kręcone sceny wędrówki hobbitów przez Mordor. Sceneria mordorowa jest zresztą wszechobecna w parku, bo co rusz spotyka się pola lawy i głazy wulkaniczne. Jeśli dodać do tego ponurą pogodę, która nam się trafiła, klimat był niemal filmowy.
Prawie jak Mordor
Cała trasa liczy sobie dokładnie 19,4 km, a przebyty dystans można na bieżąco śledzić po słupkach z zaznaczonymi kilometrami. Niestety jest to zbyt długa trasa w miejscami dość trudnym terenie, więc nie mogliśmy czekać na rozpogodzenie.
Hmmm... Pogoda jest świetna, więc nas "You shall not pass!" nie dotyczy

Gdyby dobrze skadrować, byłby Mordor
Bardzo liczyliśmy, że słońce wyjrzy przed naszym dojściem na przełęcz, ale niestety przeszliśmy między wulkanami, nawet ich nie widząc z powodu mgły.
Jedyny dowód na to, że Mt. Ngauruhoe czyli Góra Przeznaczenia jest gdzieś w pobliżu
Na dodatek wiał tak przenikliwy wiatr, że oprócz zimowych czapek wyjęliśmy nawet rękawiczki.
A może tu jest bardziej mordorowo?
Podejście na przełęcz po skałach wulkanicznych - super. A zejście jeszcze lepsze.
Rozpogodzenie przyszło dość późno. Zdążyliśmy przejść przez przełęcz, minąć Czerwony Krater (Red Crater), którego też początkowo nie widzieliśmy i zacząć schodzić do Szmaragdowych Jezior (Emerald Lakes). I tutaj zaczęło się przejaśniać. Potem było już coraz lepiej. Błękitne Jezioro (Blue Lake) w czasie kiedy nad nim staliśmy rzeczywiście zrobiło się niebieskie ze stalowoszarego. Cały czas jednak wiatr próbował urwać nam głowy.
Uwaga, odsłaniamy Emerald Lakes!
Sukces! Mamy jakiś widoczek!

Przejaśnienia nad pustkowiem
Lekcja latania na wietrze nad Blue Lake

Znad Błękitnego Jeziora zobaczyliśmy nawet Czerwony Krater w pełnej okazałości. Niestety na wulkany nie mieliśmy co liczyć.
Czerwony Krater rzeczywiście był czerwony, jak już się pokazał
Krótko za Blue Lake weszliśmy w strefę zagrożenia wulkanicznego. Ryzyko rzeczywiście jakieś istnieje, choć od ponad roku w tej okolicy nie było żadnej erupcji. Ostatni wybuch był dziełem krateru Te Maari w listopadzie 2012 roku, a ślady po tej eksplozji dają do myślenia. Przed wejściem na szlak zostaliśmy przeszkoleni z radzenia sobie w przypadku kolejnej erupcji. Najciekawsza zasada to iść szybko w dół szlaku, patrząc na kamienie wylatujące z wulkanu, bo "jeśli czegoś nie widzisz, to nie możesz się przed tym uchylić". Dobrze, że nie musieliśmy teorii testować w praktyce.
Twardzielka

Te Maari - jeśli dym jest biały, to jest spokój. Jak się zrobi szary albo czarny, trzeba wiać

W tle oprócz krateru Te Maari widać Jezioro Taupo
Dalsza część szlaku jest może malownicza, bo idzie się przez niemal bezkresne górskie łąki, ale marsz zygzakiem w dół jest dość monotonny. Na szczęście po drodze jest schronisko, częściowo zniszczone przez ostatni wybryk Te Maari, więc można zrobić sobie przerwę od monotonii.
Hela i piękna monotonia
Z całej wędrówki zmontowałem trzyminutowy filmik. Z powodu ograniczonych widoków, możecie pooglądać nas. W związku z tym jest to pozycja dla zatwardziałych koneserów filmów akcji kategorii C albo miłośników muzyki Raz Dwa Trzy. Choć ci drudzy pewnie wolą posłuchać płyty. Enjoy!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz