Na szczęście podróże kształcą, a my wciąż staramy się dużo podróżować, więc od czasu do czasu dostajemy od losu okazję uświadomienia sobie swojej ignorancji w jakiejś kwestii i poszerzenia horyzontów. Taką okazję dostaliśmy kilka dni temu po przyjeździe do miejscowości Rotorua w centralnej części Wyspy Północnej. Świadomość uderzyła nas o poranku, nazajutrz po przyjeździe. Pierwszym zamysłem, który został zaatakowany był węch. I nie trzeba było tu używać wrażliwego warszawskiego nosa mojej małżonki - nawet moja poznańska kluka wyczuła unoszącą się nad miastem woń zgniłych jaj o takiej intensywności, że aż dziwię się moim oczom, że instynktownie nie zareagowały na atak zalaniem się łzami. A to był dopiero początek wrażeń dla naszych zmysłów.
Smród zgniłych jaj snuje się nad Rotoruą, gdy wiatr powieje od jej terenów geotermalnych, których jest tu mnogość. W zasadzie co krok zbudowany jest tu hotel, motel czy schronisko, wykorzystujące magnetyczne działanie gorących źródeł na turystów. Ale wykorzystanie gorących źródeł do celów uzdrowiskowo-rekreacyjnych przybyło tu dużo później, niż użycie ich przez lokalne plemiona maoryskie w życiu codziennym: do gotowania, prania, kąpieli czy nawet do przygotowywania strojów. Ale o tym przeczytacie w oddzielnym poście, pisanym przez Helę.
Na potrzeby tego wpisu istotne jest, że Maorysi osiedlali się przy gorących źródłach i część geotermalnych atrakcji mieści się na obszarze ich wiosek. My odwiedziliśmy jedną z nich - Te Puia. Przyciągnął nas do niej Pohutu - największy gejzer w okolicy i podobno jeden z najbardziej znanych na świecie. Wyczytaliśmy tu i ówdzie, że jak mu się dobrze zbierze ciśnienie, to wystrzeliwuje słup gorącej wody na 30 metrów. Wersję pisaną potwierdziła maoryska przewodniczka, która wychowała się w wiosce kilkaset metrów od gejzeru. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko uwierzyć słowu pisanemu i relacji Maoryski, bo mimo zdecydowanego nadużycia wielkiej cierpliwości mojej żonki, nie udało mi się go zobaczyć strzelającego, a co za tym idzie i sfotografować. A ci, którzy mnie znają od strony skrzywienia fotograficznego wiedzą, że w czekaniu na odpowiednie zdjęcie bywam bardziej wytrwały niż wędkarz, moczący haczyk w tataraku w niedzielę o świcie. Niefart był to spory, bo według jednego źrodła gejzer wybucha około 20 razy dziennie, według innego nawet 2-3 razy na godzinę. A my siedzieliśmy i patrzyliśmy w tę dziurę, jak wędkarz w spławik. I nic nie brało. Musieliśmy się zadowolić mniejszym gejzerkiem o pięknej nazwie Pióra Księcia Walii. Ten w odróżnieniu od większego towarzysza, był nadzwyczaj przyjazny dla fotografów. Tryskał to wodą, to parą, raz wyżej, raz niżej. Przez swoje tańce prawie odwrócił naszą uwagę od pełnego zestawu atrakcji, które znaliśmy już z Bumpass Hell. Tutaj przy strzelającej w powietrze wodzie, nagle okazały się mizerne. Ale niech kolejne słowa zastąpią obrazy.
Na Te Puia nie zakończyliśmy jednak zapoznawania się z geotermalnymi atrakcjami. Pożegnawszy się w niedosycie z gejzerami, ruszyliśmy do Hell's Gate, czyli spa z błotnymi i siarkowymi kąpielami. Hela była wniebowzięta, a wniebowzięcia u wrót piekieł zapewne zdarzają się rzadko. Bezkarne umorusanie się tutejszym błotem ma ponoć odżywcze działanie dla skóry. Hela dostrzegła poprawę na swojej skórze, ja niestety zauważyłem tylko, że byłem po gorącej kąpieli podgotowany na czerwono jak rak. Na dodatek smrodu po siarczanym spa nie mogliśmy się z siebie pozbyć jeszcze przez następne dni.
Ja prawdziwe używanie (fotograficzne i nie tylko) miałem dopiero w Wai-O-Tapu - obszarze geotermalnym większym od Bumpass Hell o tyle, co pięć Rosji (z Krymem lub bez) od jednej Polski. Aż mi się wierzyć nie chce, jak to piszę, ale liczby są bezlitosne.
W Wai-O-Tapu wrażenia moglibyśmy chłonąć wszystkimi zmysłami, ale smakowi odpuściliśmy kosztowanie miejscowych wód zdrojowych. Pozostałe cztery zmysły miały pełne używanie, choć uczucie wilgotnej i śmierdzącej siarką pary klejącej się do skóry tu wrażeniem jest dyskusyjnym.
Wzrok napawał się wszystkimi kolorami tęczy, którymi była ubarwiona przez minerały woda, zielenią lasu i bogactwem form wyrzeźbionych przez podziemny wrzątek. Co rusz w ziemi rozziewały kratery utworzone wskutek zapadnięcia się gruntu podmytego przez gorącą wodę. W większości z nich coś wciąż się gotowało, a nad jamami unosiły się białe pióropusze pary wodnej.
Słuch chłonął bulgot wody i błota zmiksowany z szumem wiatru pchanego przez nadciągający Cyklon Lusi, dźwiękiem wszędobylskich cykad i śpiewem ptaków. Żadnych odgłosów cywilizacji, żadnych rozwrzeszczanych wycieczek szkolnych. Tylko bulgocząca, szumiąca, rozćwierkana cisza.
Węch po dwóch dniach przebywania w zgniłojajecznej atmosferze, zdawał się przyzwyczajać do powszechnego tu odoru.
Park Wai-O-Tapu nosi rozszerzoną nazwę Geothermal Wonderland i daję słowo, że nie jest to nazwa na wyrost. Pierwszym cudem, który tu zobaczyliśmy, jest wybuchający codziennie o 10:15 gejzer Lady Knox. Jeszcze przed przyjazdem do parku zastanawialiśmy się, jak to możliwe, żeby gejzer był tak regularny. Ja na dodatek zacząłem się zastanawiać, czy w Nowej Zelandii zmienia się czas na zimowy i jak wtedy reguluje się gejzer. Ale to w końcu Kraina Czarów lub Cudów. [Uwaga spoiler! Jeśli chcecie kiedyś odwiedzić Rotoruę i nie chcecie znać prawdy o gejzerze, przejdźcie do następnego akapitu.] O godzinie 10:15 sporo się wyjaśniło. Ja od 10:12 w oczekiwaniu na wystrzał gorącej wody stałem z jednym aparatem na statywie włączonym w trybie filmowania, z drugim aparatem na szyi gotowym do fotografowania. I wtedy prawda o punktualności gejzera wyszła na jaw. Stanął koło niego gentleman z obsługi parku i opowiedział, jak Lady Knox została odkryta. Otóż w 1901 roku więźniowie przetrzymywani na terenie Wai-O-Tapu postanowili wyprać w gorącym źródle swoje ubrania. Po kilku minutach od rozpoczęcia prania, źródło zaczęło pulsować, aż w górę wystrzelił na kilkanaście metrów słup wody, rozrzucając pranie po okolicznych krzakach. Okazało się, że gejzer wzbudza się po wrzuceniu do niego mydła. W ten sposób możliwe jest codzienne demonstrowanie go tłumnie zgromadzonym turystom. Sama z siebie erupcja wystrzałowej Lady miałaby miejsce co mniej więcej 27 godzin. [Koniec spoilera]
Innym cudem jest Champagne Pool, który bierze swoją nazwę od dwutlenku węgla, który w postaci szampańskich bąbelków wybija się na powierzchnię wody. Na dodatek zielony staw ma pomarańczowe brzegi i cały paruje. Nic dziwnego, że mój statyw nie był jedynym na jego brzegu mimo kiepskiej pogody.
Nie jestem w stanie opisać wszystkich widoków, więc resztę niech znów dopowiedzą zdjęcia.
Lady Knox Geyser |
Gotujące się błoto w Devil's Ink Pots |
Helcia i Paleta Artysty |
Na pierwszym planie Artists' Palette, dalej po prawej The Champagne Pool |
The Champagne Pool |
Żółto od siarki |
Sulphur Cave |
Kolejny malowniczy krater |
Devil's Bath |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz