sobota, 15 marca 2014

Zaległości czyli delfiny, historia, robactwo i Hobbiton

Liczne atrakcje Nowej Zelandii w połączeniu z niskimi średnimi prędkościami przejazdów miedzy nimi sprawiły, że od kilku dni nie mieliśmy czasu na spisywanie relacji z podróży. W końcu mamy wakacje, więc nic dziwnego, że nie mamy czasu na siedzenie z laptopem. Ale dzisiaj trzeba nadrobić zaległości. Podział jest prosty: Kuba pisze o wizycie w Hobbitonie i obcowaniu z historią Nowej Zelandii, a Hela o tropieniu delfinów i świecącym robactwie.

Na tropie delfinów
Głównym punktem programu w Bay of Islands miało być moje wymarzone pływanie z delfinami. Delfiny zawsze mnie zachwycały i do tego ich buźki sprawiają wrażenie zawsze uśmiechniętych. O 7:45 mieliśmy zbiórkę w porcie w Paihia, żeby wypłynąć punktualnie o 8:00. Pogoda była wymarzona, pięknie wschodziło słońce i wiała cieplutka bryza. Na łodzi mieliśmy krótki instruktaż i usłyszeliśmy kilka ciekawych informacji na temat delfinów. Dodam, że nasze pływanie z delfinami nie miało mieć nic wspólnego z zabawą w basenie z wytresowanymi delfinami, które robią sztuczki na zawołanie. Wyprawa łodzią polegała na szukaniu stad dzikich delfinów, co oznaczało po pierwsze, że nie mieliśmy gwarancji ich znalezienia; po drugie niestety lub stety jeżeli byłyby wśród nich młode delfinki, nie moglibyśmy wejść do wody; po trzecie, ku mojemu rozczarowaniu, dzikich delfinów nie można dotykać i jeśli chce się przyciągnąć ich uwagę, najlepiej jest robić akrobacje w wodzie. Nasza łódź była specjalnie zaprojektowana do badań i podglądania delfinów. Była więc mała, szybka i lekka. A przez to już po dziesięciu minutach rejsu i dość mocnym bujaniu na falach, poczułam mdłości. Wykonywanie przeze mnie akrobatycznych ruchów w wodzie wydawało mi się mało prawdopodobne.
Już po około godzinie udało nam się napotkać miłe stadko, które wynurzyło się z wody wprost przed naszą łodzią. I oczywiście kogo wypatrzyli nasi przewodnicy? MALEŃSTWO! W związku z tym od razu wspólne pływanie mieliśmy z głowy. Nasza zblazowana przewodnik i widać dość zdegustowna nami, jak to określiła dla delfinów papparazzi, wyjaśniła, że schodzenie do wody w pobliżu stada z maleństwami jest prawnie zabronione. Spowodowane jest to wysoką śmiertelnością młodych – tylko około połowy dożywa do dwóch lat. Delfiny mają taką temperaturę jak człowiek i po narodzinach szybko muszą zbudować tkankę tłuszczową, dlatego matka powinna je karmić co kilka minut. Z tego powodu nie mogliśmy jej przeszkadzać swoimi wygłupami w wodzie. Byłam trochę rozczarowana, ale oglądanie tych pieknych stworzeń wyskakująych z wody i podpływających do nas oraz maleństwa beztrosko podskakującego przy mamie, sprawiło mi niesamowitą radość.
Tego dnia niestety nie znaleźliśmy już kolejnego stada, więc kostiumy się nie przydały. Za to opłynęliśmy wiele wysp z cudownymi widokami. Dotarliśmy nawet do Hole in the Rock, przy której było widzine stadko delfinów. Przynajmniej taką informację dostał nasz kapitan przez radio. Dziura faktycznie imponująca, ale delfiny niestety się zmyły.
Ekipa

Sam na sam z przyrodą? Nasza łódź na szczęście była zdecydowanie mniejsza, a pokład był niecały metr nad wodą
Hole in the Rock
Obcowanie z historią Nowej Zelandii
W drodze powrotnej z rejsu w pogoni za delfinami skorzystaliśmy z możliwości zejścia na ląd w Russel, czyli pierwszej stolicy Nowej Zelandii. Obecnie miasteczko liczy sobie niecały tysiąc mieszkańców, a populację podbijają rezydenci hoteli i bed and breakfastów. W dniu naszego lądowania na przystani, średnia wieku tych drugich oscylowała zapewne koło 70tki, choć może była zawyżona przez pasażerów wielkiego wycieczkowca, który zakotwiczył na ten dzień w zatoce. Podejrzewam, że tak musi wyglądać Floryda, ale to sprawdzimy w przyszłości.
Russel jest dziś uroczą, sielankową mieściną nad brzegiem morza. Jednak w dziewiętnastym wieku miała opinię piekielnej dziury na Pacyfiku. Można sobie wyobrazić, jaki klimat panował w miejscu, do którego ciągnęli marynarze, wielorybnicy czy więźniowie po odbyciu kar albo zbiegowie z zesłania. Dziś po tych czasach ślady zostały tylko w muzeum. Russel za to może się szczycić pierwszym licencjonowanym hotelem i pierwszym kościołem w Nowej Zelandii. Nam kojarzyć się będzie z wyśmienitym lunchem z owocami morza, świetnym nowozelandzkim winem i miłym popołudniowych spacerem.
Z Russel udało nam się załapać na ekspresowy prom do Waitangi, czyli wyspy, na której został podpisany traktat między Wielką Brytanią a pierwszymi wodzami plemion maoryskich. Oboje byliśmy zaskoczeni, jak bardzo można rozdmuchać historię wokół miejsca podpisania dokumentu, nigdzie nie pisząc, jakie warunki ten dokument zawierał. Później dopiero doczytałam, że byłoby to ryzykowne, bo obie wersje językowe, angielska i maoryska, różniły się treścią, a spory z tego powodu ciągnęły się blisko półtora wieku. Sam park o nazwie Waitangi Treaty Signing Grounds jest przyjemnym miejscem spacerowym z pięknym, odradzającym się lasem deszczowym. Sama prezentowana tu historia jest dość uboga, jak na europejskie standardy, ale z punktu widzenia nowozelandczyków, jest to najważniejsze miejsce historyczne i istotny element ich tożsamości, bo "tutaj narodził się naród".
Gorące powitanie w Russel
Prosimy, tylko bez politycznych skojarzeń
W oczekiwaniu na lunch: chipsy z kumara i nowozelandzkie wina
Waka, czyli maoryskie canoe
Świecące robactwo

Wyjeżdżając z Paihi zahaczyliśmy o Kawiti Caves – jedne z wielu jaskiń w Nowej Zelandii, w których żyją świecące robakami. Brzmi toksycznie, ale tak naprawdę jest zupełnie naturalne i jednocześnie zachwycające. Wycieczka trwała zaledwie 30 minut i przeszliśmy jaskiniami około 200 metrów, to był spacer wsród pięknych stalaktytów, wzdłuż małego strumyka, w którym pływały metrowe węgorze. Głębiej w jaskini przewodniczka poprosiła o zgaszenie lamp, które dostaliśmy przy wejściu. Na początku była ciemność i poczułam się trochę nieswojo stojąc w chłodnej pieczarze. Jednak już po niespełna minucie oczy przyzwyczaiły się do panujących ciemności i na suficie ukazała się istna droga mleczna. Nie były to jednak gwiazdy, ale robaki, które imitując księżycowe światło wabią nim swoje ofiary. Produkują one podobne do pajęczyny nitki, które spuszczają w dół ze sklepienia i po złapaniu muszki lub ćmy wciągają z powrotem niczym spaghetti. Umiejscowienie na suficie pomaga im również ochronić się przed drapieżnikami np. pająkami. Tej informacji chyba wolałabym nie usłyszeć, bo stanie w ciemnościach i myślenie o pająkach nie było komfortowe ;). Wracając jeszcze do fascynujących robaków, to ich światło jest umiejscowione w odwłoku i świeci w wyniku bioluminescencji – reakcji związków chemicznych z powietrzem. Co ciekawe im bardziej głodny robak tym mocniejsze światło, w ten sposób próbują zdobyć pożywienie szybciej od rywali, a wystarczy że przełkną coś raz na tydzień. Niestety życie robaka jest krótkie i po około 8-9 miesiącach wykluwa się z niego muszka, która często zanim znajdzie partnera, wpada w sieci zastawione przez poczwarkę no i tak robacze życie zatacza swój krąg. Zafascynowały mnie te robaki, zwłaszca, że o tej atrakcji Nowej Zelandii czytałam jescze na studiach. Żeby nie oślepić robaków nie mogliśmy zrobić w jaskini żadnych zdjęć, ale jeśli chcecie zobaczyć jak wygląda droga mleczna w jaskini, to zamieszczam linka do galerii na oficjalnej stronie turystycznej Nowej Zelandii.
Wejście do Kawiti Caves 
Nowozelandzki busz koło jaskiń
Ten robak nie świeci, ale kiedyś będzie cykadą
Wizyta w Hobbitonie
Kiedy ponad dwadzieścia lat temu przeczytałem "Hobbita", a po nim "Władcę pierścieni", wydawało mi się, że świat stworzony przez J. R. R. Tolkiena może istnieć tylko w wyobraźni czytelników. Kiedy w drugi weekend stycznia 2002 roku siedziałem w kinie Odeon przy londyńskim Leicester Square, oglądając po raz pierwszy "Drużynę pierścienia", czułem się jak dziecko, któremu Peter Jackson dał wspaniały prezent świąteczny. Pozytywnych emocji związanych z podróżą do zmaterializowanego przed moimi oczami Śródziemia nie mogła zmącić nawet drobna irytacja, że Polska na swoją premierę będzie musiała czekać jeszcze ponad miesiąc. Wyobraźcie sobie moje podniecenie, kiedy ścieżką między dwoma kamiennymi murkami, którą kiedyś jechał na wozie filmowy Gandalf, razem z Helą wkroczyliśmy do Hobbitonu. Przed naszymi oczami roztoczyła się kotlinka ukryta wśród malowniczych wzgórz regionu Waikato, w której kilkanaście lat temu Peter Jackson zobaczył idealne miejsce do odtworzenia tolkienowskiego Hobbitonu.
Plan filmowy jest równie idyllicznym miejscem, jak to widać w filmach. Hobbickie nory i smajale są wręcz cukierkowo słodkie, a dopracowana do najmniejszych szczegółów scenografia sprawia wrażenie, jakby przed chwilą to miasteczko opuściły niziołki. Zniknęły, porzucając w sadzie kosz z właśnie zebranymi owocami, nie zdejmując ze sznura suszącego się prania, zostawiając na straganie świeżo upieczony chleb. Sielankę burzą tylko grupy turystów, dowożone do Hobbitonu co pół godziny autobusami w blisko czterdziestoosobowych grupach i przechadzające się krętymi ścieżkami między kilkudziesięcioma norami, licznymi ogródkami i sadami. Wszyscy po kolei wspinają się na szczyt pagórka, na którym mieści się najefektowniejszy ze smajali czyli Bag End. Nad Bag End "rośnie" jedyne sztuczne drzewo w okolicy - dąb stworzony specjalnie na potrzeby filmu.
Po wizycie w Bag End przechodzi się przez polanę z rozstawionym namiotem z imprezy urodzinowej Bilba, a potem obchodząc Wodę, przez mostek koło młyna dociera się do gospody Pod Zielonym Smokiem. Można tam skosztować trunków z Południowej Ćwiartki: piwo, cydr i piwo imbirowe. Cydr wypity przy kominku był wyśmienity. Brakowało tylko uczestników turnieju na puszczanie najlepszych kółek z dymu.
I tak po ponad dwudziestu latach od pierwszego spotkania ze Środziemiem zobaczyłem, że nawet najbardziej fantazyjne krainy mogą się zmaterializować, jeśli tylko trafi się entuzjasta z wielkim samozaparciem. A na dodatek będzie mieszkał w Nowej Zelandii, w której można znaleźć zapewne każdy krajobraz ze świata fantasy.
Chyba jesteśmy zbyt wyrośnięci jak na przeciętnych hobbitów
Bag End - Brak wstępu za wyjątkiem spraw związanych z urodzinami
Te drzwi służyły do kręcenia scen z hobbitami. Duzi ludzie byli kręceni na tle mniejszych wersji smajali

5 komentarzy:

  1. Bajkowe wakacje :) Ach, cudnie! Pozdrawiam Was serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, szczęściarze!!! Fantastyczna podróż!

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się że dobrze się bawicie i wypoczywacie. My już bardzo tęsknimy :(
    W Arturze Wasz wyjazd obudził trapera ;) i już też zaczął myśleć gdzie by tu ruszyć w świat, a póki co chorujemy rodzinnie bo dopadło nas przesilenie zimowo wiosenne.
    Uściski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, ściskamy mocno i życzymy Wam dużo zdrowia!

      Usuń