Liczne atrakcje Nowej Zelandii w połączeniu z niskimi średnimi prędkościami przejazdów miedzy nimi sprawiły, że od kilku dni nie mieliśmy czasu na spisywanie relacji z podróży. W końcu mamy wakacje, więc nic dziwnego, że nie mamy czasu na siedzenie z laptopem. Ale dzisiaj trzeba nadrobić zaległości. Podział jest prosty: Kuba pisze o wizycie w Hobbitonie i obcowaniu z historią Nowej Zelandii, a Hela o tropieniu delfinów i świecącym robactwie.
Na tropie delfinów
Głównym punktem programu w Bay of
Islands miało być moje wymarzone pływanie z delfinami. Delfiny
zawsze mnie zachwycały i do tego ich buźki sprawiają wrażenie
zawsze uśmiechniętych. O 7:45 mieliśmy zbiórkę w porcie w Paihia, żeby
wypłynąć punktualnie o 8:00. Pogoda była wymarzona, pięknie
wschodziło słońce i wiała cieplutka bryza. Na łodzi mieliśmy
krótki instruktaż i usłyszeliśmy kilka ciekawych informacji na
temat delfinów. Dodam, że nasze pływanie z delfinami nie miało
mieć nic wspólnego z zabawą w basenie z wytresowanymi delfinami,
które robią sztuczki na zawołanie. Wyprawa łodzią polegała na
szukaniu stad dzikich delfinów, co oznaczało po pierwsze, że nie
mieliśmy gwarancji ich znalezienia; po drugie niestety lub stety
jeżeli byłyby wśród nich młode delfinki, nie moglibyśmy wejść
do wody; po trzecie, ku mojemu rozczarowaniu, dzikich delfinów nie
można dotykać i jeśli chce się przyciągnąć ich uwagę,
najlepiej jest robić akrobacje w wodzie. Nasza łódź była
specjalnie zaprojektowana do badań i podglądania delfinów. Była
więc mała, szybka i lekka. A przez to już po dziesięciu minutach
rejsu i dość mocnym bujaniu na falach, poczułam mdłości.
Wykonywanie przeze mnie akrobatycznych ruchów w wodzie wydawało mi
się mało prawdopodobne.
Już po około godzinie udało nam się
napotkać miłe stadko, które wynurzyło się z wody wprost przed
naszą łodzią. I oczywiście kogo wypatrzyli nasi przewodnicy?
MALEŃSTWO! W związku z tym od razu wspólne pływanie mieliśmy z
głowy. Nasza zblazowana przewodnik i widać dość zdegustowna nami,
jak to określiła dla delfinów papparazzi, wyjaśniła, że
schodzenie do wody w pobliżu stada z maleństwami jest prawnie
zabronione. Spowodowane jest to wysoką śmiertelnością młodych –
tylko około połowy dożywa do dwóch lat. Delfiny mają taką
temperaturę jak człowiek i po narodzinach szybko muszą zbudować
tkankę tłuszczową, dlatego matka powinna je karmić co kilka
minut. Z tego powodu nie mogliśmy jej przeszkadzać swoimi wygłupami
w wodzie. Byłam trochę rozczarowana, ale oglądanie tych pieknych
stworzeń wyskakująych z wody i podpływających do nas oraz
maleństwa beztrosko podskakującego przy mamie, sprawiło mi
niesamowitą radość.
Tego dnia niestety nie znaleźliśmy
już kolejnego stada, więc kostiumy się nie przydały. Za to
opłynęliśmy wiele wysp z cudownymi widokami. Dotarliśmy nawet do
Hole in the Rock, przy której było widzine stadko delfinów.
Przynajmniej taką informację dostał nasz kapitan przez radio.
Dziura faktycznie imponująca, ale delfiny niestety się zmyły.
|
Ekipa |
|
Sam na sam z przyrodą? Nasza łódź na szczęście była zdecydowanie mniejsza, a pokład był niecały metr nad wodą |
|
Hole in the Rock |
Obcowanie z historią Nowej Zelandii
W drodze powrotnej z rejsu w pogoni za delfinami skorzystaliśmy z możliwości zejścia na ląd w Russel, czyli pierwszej stolicy Nowej Zelandii. Obecnie miasteczko liczy sobie niecały tysiąc mieszkańców, a populację podbijają rezydenci hoteli i bed and breakfastów. W dniu naszego lądowania na przystani, średnia wieku tych drugich oscylowała zapewne koło 70tki, choć może była zawyżona przez pasażerów wielkiego wycieczkowca, który zakotwiczył na ten dzień w zatoce. Podejrzewam, że tak musi wyglądać Floryda, ale to sprawdzimy w przyszłości.
Russel jest dziś uroczą, sielankową mieściną nad brzegiem morza. Jednak w dziewiętnastym wieku miała opinię piekielnej dziury na Pacyfiku. Można sobie wyobrazić, jaki klimat panował w miejscu, do którego ciągnęli marynarze, wielorybnicy czy więźniowie po odbyciu kar albo zbiegowie z zesłania. Dziś po tych czasach ślady zostały tylko w muzeum. Russel za to może się szczycić pierwszym licencjonowanym hotelem i pierwszym kościołem w Nowej Zelandii. Nam kojarzyć się będzie z wyśmienitym lunchem z owocami morza, świetnym nowozelandzkim winem i miłym popołudniowych spacerem.
Z Russel udało nam się załapać na ekspresowy prom do Waitangi, czyli wyspy, na której został podpisany traktat między Wielką Brytanią a pierwszymi wodzami plemion maoryskich. Oboje byliśmy zaskoczeni, jak bardzo można rozdmuchać historię wokół miejsca podpisania dokumentu, nigdzie nie pisząc, jakie warunki ten dokument zawierał. Później dopiero doczytałam, że byłoby to ryzykowne, bo obie wersje językowe, angielska i maoryska, różniły się treścią, a spory z tego powodu ciągnęły się blisko półtora wieku. Sam park o nazwie Waitangi Treaty Signing Grounds jest przyjemnym miejscem spacerowym z pięknym, odradzającym się lasem deszczowym. Sama prezentowana tu historia jest dość uboga, jak na europejskie standardy, ale z punktu widzenia nowozelandczyków, jest to najważniejsze miejsce historyczne i istotny element ich tożsamości, bo "tutaj narodził się naród".
|
Gorące powitanie w Russel |
|
Prosimy, tylko bez politycznych skojarzeń |
|
W oczekiwaniu na lunch: chipsy z kumara i nowozelandzkie wina |
|
Waka, czyli maoryskie canoe |
Świecące robactwo
Wyjeżdżając z Paihi zahaczyliśmy o
Kawiti Caves – jedne z wielu jaskiń w Nowej Zelandii, w których
żyją świecące robakami. Brzmi toksycznie, ale tak naprawdę jest
zupełnie naturalne i jednocześnie zachwycające. Wycieczka trwała
zaledwie 30 minut i przeszliśmy jaskiniami około 200 metrów, to
był spacer wsród pięknych stalaktytów, wzdłuż małego
strumyka, w którym pływały metrowe węgorze. Głębiej w jaskini
przewodniczka poprosiła o zgaszenie lamp, które dostaliśmy przy
wejściu. Na początku była ciemność i poczułam się trochę
nieswojo stojąc w chłodnej pieczarze. Jednak już po
niespełna minucie oczy przyzwyczaiły się do panujących ciemności
i na suficie ukazała się istna droga mleczna. Nie były to jednak
gwiazdy, ale robaki, które imitując księżycowe światło wabią
nim swoje ofiary. Produkują one podobne do pajęczyny nitki, które spuszczają w dół ze sklepienia i po złapaniu muszki lub ćmy
wciągają z powrotem niczym spaghetti. Umiejscowienie na suficie
pomaga im również ochronić się przed drapieżnikami np. pająkami.
Tej informacji chyba wolałabym nie usłyszeć, bo stanie w ciemnościach i myślenie o pająkach nie było komfortowe ;). Wracając jeszcze do
fascynujących robaków, to ich światło jest umiejscowione w
odwłoku i świeci w wyniku bioluminescencji – reakcji związków
chemicznych z powietrzem. Co ciekawe im bardziej głodny robak tym
mocniejsze światło, w ten sposób próbują zdobyć pożywienie
szybciej od rywali, a wystarczy że przełkną coś raz na tydzień.
Niestety życie robaka jest krótkie i po około 8-9 miesiącach
wykluwa się z niego muszka, która często zanim znajdzie partnera,
wpada w sieci zastawione przez poczwarkę no i tak robacze życie
zatacza swój krąg. Zafascynowały mnie te robaki, zwłaszca, że o
tej atrakcji Nowej Zelandii czytałam jescze na studiach. Żeby nie
oślepić robaków nie mogliśmy zrobić w jaskini żadnych zdjęć,
ale jeśli chcecie zobaczyć jak wygląda droga mleczna w jaskini, to zamieszczam linka do galerii na oficjalnej
stronie turystycznej Nowej Zelandii.
|
Wejście do Kawiti Caves |
|
Nowozelandzki busz koło jaskiń |
|
Ten robak nie świeci, ale kiedyś będzie cykadą |
Wizyta w Hobbitonie
Kiedy ponad dwadzieścia lat temu przeczytałem "Hobbita", a po nim "Władcę pierścieni", wydawało mi się, że świat stworzony przez J. R. R. Tolkiena może istnieć tylko w wyobraźni czytelników. Kiedy w drugi weekend stycznia 2002 roku siedziałem w kinie Odeon przy londyńskim Leicester Square, oglądając po raz pierwszy "Drużynę pierścienia", czułem się jak dziecko, któremu Peter Jackson dał wspaniały prezent świąteczny. Pozytywnych emocji związanych z podróżą do zmaterializowanego przed moimi oczami Śródziemia nie mogła zmącić nawet drobna irytacja, że Polska na swoją premierę będzie musiała czekać jeszcze ponad miesiąc. Wyobraźcie sobie moje podniecenie, kiedy ścieżką między dwoma kamiennymi murkami, którą kiedyś jechał na wozie filmowy Gandalf, razem z Helą wkroczyliśmy do Hobbitonu. Przed naszymi oczami roztoczyła się kotlinka ukryta wśród malowniczych wzgórz regionu Waikato, w której kilkanaście lat temu Peter Jackson zobaczył idealne miejsce do odtworzenia tolkienowskiego Hobbitonu.
Plan filmowy jest równie idyllicznym miejscem, jak to widać w filmach. Hobbickie nory i smajale są wręcz cukierkowo słodkie, a dopracowana do najmniejszych szczegółów scenografia sprawia wrażenie, jakby przed chwilą to miasteczko opuściły niziołki. Zniknęły, porzucając w sadzie kosz z właśnie zebranymi owocami, nie zdejmując ze sznura suszącego się prania, zostawiając na straganie świeżo upieczony chleb. Sielankę burzą tylko grupy turystów, dowożone do Hobbitonu co pół godziny autobusami w blisko czterdziestoosobowych grupach i przechadzające się krętymi ścieżkami między kilkudziesięcioma norami, licznymi ogródkami i sadami. Wszyscy po kolei wspinają się na szczyt pagórka, na którym mieści się najefektowniejszy ze smajali czyli Bag End. Nad Bag End "rośnie" jedyne sztuczne drzewo w okolicy - dąb stworzony specjalnie na potrzeby filmu.
Po wizycie w Bag End przechodzi się przez polanę z rozstawionym namiotem z imprezy urodzinowej Bilba, a potem obchodząc Wodę, przez mostek koło młyna dociera się do gospody Pod Zielonym Smokiem. Można tam skosztować trunków z Południowej Ćwiartki: piwo, cydr i piwo imbirowe. Cydr wypity przy kominku był wyśmienity. Brakowało tylko uczestników turnieju na puszczanie najlepszych kółek z dymu.
I tak po ponad dwudziestu latach od pierwszego spotkania ze Środziemiem zobaczyłem, że nawet najbardziej fantazyjne krainy mogą się zmaterializować, jeśli tylko trafi się entuzjasta z wielkim samozaparciem. A na dodatek będzie mieszkał w Nowej Zelandii, w której można znaleźć zapewne każdy krajobraz ze świata fantasy.
|
Chyba jesteśmy zbyt wyrośnięci jak na przeciętnych hobbitów |
|
Bag End - Brak wstępu za wyjątkiem spraw związanych z urodzinami |
|
Te drzwi służyły do kręcenia scen z hobbitami. Duzi ludzie byli kręceni na tle mniejszych wersji smajali |
Bajkowe wakacje :) Ach, cudnie! Pozdrawiam Was serdecznie :)
OdpowiedzUsuńAsiu, my również ciepło pozdrawiamy :)
UsuńOch, szczęściarze!!! Fantastyczna podróż!
OdpowiedzUsuńCieszę się że dobrze się bawicie i wypoczywacie. My już bardzo tęsknimy :(
OdpowiedzUsuńW Arturze Wasz wyjazd obudził trapera ;) i już też zaczął myśleć gdzie by tu ruszyć w świat, a póki co chorujemy rodzinnie bo dopadło nas przesilenie zimowo wiosenne.
Uściski
Kasiu, ściskamy mocno i życzymy Wam dużo zdrowia!
Usuń