W niedzielę wybraliśmy się z Auckland na wycieczkę na Waiheke, jedną z wysp na zatoce Hauraki, oblewającej miasto od wschodu. Wyspa okazała się idealnym wyborem na spędzenie prawie całego dnia. Panuje na niej ciepły i suchy mikroklimat, idealny do uprawy winorośli i mieszkania w domkach przypominających konstrukcją swojskie altanki z ogródków walecznie bronionych przez Polski Związek Działkowców. Różnica jest taka, że na Waiheke zapewne trudno jest w domku z dykty zamarznąć, a pożary wzniecone przez "kozy" nie są równie częste jak u nas. Niezaprzeczalne fakty są takie, że połączenie tego mikroklimatu z licznymi malowniczymi plażami w zatoczkach oddzielonych jeszcze bardziej malowniczymi wzgórzami, na których hoduje się winogrona do produkcji świetnych win, sprawia, że pierwsze wrażenie z wyspy jest takie, że trafiło się do idyllicznej krainy, w której wszyscy żyją na luzie. Na pewno w stronę wyspy z rozmarzeniem zerkają znad swoich laptopów i monitorów pracownicy stłoczeni w wieżowcach w Auckland. Nawet w trakcie pierwszej wizyty na Waiheke nabraliśmy przekonania, że musi to być dla nich wymarzona "sypialnia", oddalona od biur o 35 minut rejsu promem.
Oddalające się biurowce w Auckland
Pogodny styl życia mieszkańców Waiheke zaprezentował nam już krótko po zejściu na ląd kierowca autobusu linii 1, którym jechaliśmy z przystani Matiatia w otoczonej zielonymi wzgórzami zatoczce na zachodnim końcu wyspy na plażę Onetangi w centralnej części północnego wybrzeża. Szanownym czytelnikom z północnej półkuli przypomnę, że tutaj północne wybrzeże to jest to bardziej nasłonecznione, mech zapewne rośnie na drzewach od południa, słońce wędruje po niebie od prawej do lewej strony, a wyznaczenia kierunków świata za pomocą zegarka nie podjąłbym się bez dłuższej analizy. Jak dobrze, że mamy erę GPSów. Ale wróćmy do kierowcy autobusu linii 1 z Matiatia do Onetangi. Otóż pogodny gentleman na pierwszym przystanku ogłosił " Welcome to Waiheke downtown! Informacja turystyczna jest tam na wprost. Tylko się nie zgubcie!".
Kilka nerwowych rzutów oka w prawo i lewo (akurat te strony są tu na swoim miejscu jeśli pominiemy ruch drogowy), pozwoliło zlokalizować centralnie położony kiosk z dykty, mieszczący zapewne biuro lokalnego potentata rynku nieruchomości (choć patrząc na solidność tutejszych budynków mam wątpliwości co do ich nieruchomości), kilka innych równie reprezentatywnych kiosków z kwiaciarnią, sklepem o dumnej nazwie "1st Stop Liquor", innym luksusowym sklepem marki "The Junk Shop" i wypożyczalnią video. Nie zdziwiłbym się, gdyby można było w niej znaleźć jeszcze kasety VHS. W tym otoczeniu oddział banku ANZ w baraku z blachy falistej sprawiał wrażenie lokalnego Fortu Knox.
Ci, którzy wysiedli na tym przystanku, stracili okazję usłyszenia zapowiedzi jednego z kolejnych przystanków. "Po lewej stronie macie winnice, w których możecie degustować wina. A jeśli przesadzicie z degustacją, to cmentarz jest po prawej stronie".
W drodze do Onetangi napatrzyliśmy się na bogactwo form domków z dykty, sklejki lub boazerii, stojących przy Miami Avenue, Ostend Road czy Belgium Street. Kulminacją tej światowej przejażdżki było nasze pożegnanie z kierowcą linii 1 na rogu The Strand i Czwartej Alei. Takie skrzyżowanie może się trafić tylko w krainie hipisów i cyganerii. The Strand w odróżnieniu od swojego londyńskiego pierwowzoru ciągnie się wzdłuż pięknej piaszczystej plaży zalanej północnym słońcem. Przy plaży zjedliśmy na lunch oblędnnie smaczne owoce morza, popijając oczywiście lokalnym winem. Niebo w gębie.
Life's a [Onetangi] beach
Life's a [Onetangi] beach
Life's a [Onetangi] beach
Po spacerze po plaży wspięliśmy się na wznoszące się nad nią wzgórze i ruszyliśmy na poszukiwanie najbardziej oddalonej od przystani promów winnicy. Idąc pieszo do winnicy, musieliśmy wyglądać osobliwie, bo prawie wszyscy turyści są tu wożeni autobusami od degustacji do degustacji. Nasza osobliwość wzbudziła zainteresowanie "localsów", bo zatrzymał się koło nas samochód jadący od strony winnicy, a jadąca nim para zaoferowała nam, że zawróci i podwiezie nas na miejsce. Nowozelandczycy nie przestają nas zaskakiwać swoją otwartością i uprzejmością.
Winnica, do której dotarliśmy, nazywa się Obsidian i w odróżnieniu od innych posiadłości, które widzieliśmy po drodze i w innych winnych krajach, zamiast okazałego murowanego budynku na wzgórzu, swoją siedzibę ma w sporym metalowym hangarze w kształcie połowy beczki w kotlinie między zboczami porośniętymi winoroślą. Budynek zaraz skojarzył mi się z namiotem "beczką". Niepozorna siedziba nie przystaje do jakości produkowanych tu win. Jedna ze ścian była pokryta szczelnie dyplomami i wyróżnieniami zdobytymi w konkursach i rankingach na najlepsze wina. Degustacja była wielką przyjemnością, a o winach opowiadał nam młody Francuz, który stwierdził, że z perspektywy Nowej Zelandii jest właściwie naszym sąsiadem. Jak to się perspektywa człowiekowi zmienia po przekroczeniu równika.
Wina pakują tu w siateczki
Po degustacji ruszyliśmy w drogę powrotną zaopatrzeni w budelkę świetnego chardonnay. Zważywszy, że od lat ignoruję chardonnay na sklepowych półkach, to wino musiało być naprawdę dobre. Niestety nasz dzień na Waiheke dobiegł końca zdecydowanie za szybko. No cóż, nawet będąc w najdłuższej podróży życia, nie ma się dość czasu na wszystkie miejsca, w których warto się zatrzymać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz