środa, 26 marca 2014

Tongariro Alpine Crossing

Park Narodowy Tongariro miał być perełką w naszej podróży po Wyspie Północnej. Niestety Cyklon Lusi, który gonił nas przez dwa dni, dopadł nas właśnie w Tongariro. Kiedy meldowaliśmy się w schronisku, właścicielka zapytała nas, co chcemy robić następnego dnia, czyli wtedy kiedy miał wiać najmocniejszy wiatr i miało lać jak z cebra. Na naszą odpowiedź, że w zasadzie nic, co najwyżej patrzeć na deszcz, odparła krótko: "Good!". No to siedzieliśmy przez jeden dzień i patrzyliśmy jak leje. Tak się złożyło, że była niedziela, więc bezczynność miała swoje drugie uzasadnienie. Wiatr najsilniej wiał jednak w nocy z soboty na niedzielę. Hela prawie nie spała, a mnie budziło na zmianę jej wiercenie się w łóżku, wyjąca wichura i trzeszczący drewniany budynek.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak często sprawdzałem prognozy pogody, jak w tych kilka okołocyklonowych dni. W końcu wszystkie prognozy były zgodne - w poniedziałek pogoda będzie się poprawiać. Rano miało jeszcze być pochmurno i popadać, ale w ciągu dnia miało wyjść słońce. I wyszło, ale niestety za późno. O tym jednak za chwilę.
Koronnym szlakiem górskim w Tongariro jest Tongariro Alpine Crossing, uznawany za najlepszą jednodniową trasę w Nowej Zelandii i jedną z najpiękniejszych na świecie. Musimy w to wierzyć na słowo. Trasa wiedzie przez przełęcz między dwoma z trzech wulkanów, będących pierwotnym terenem parku - Mt. Tongariro i Mt. Ngauruhoe. Ten drugi wulkan we "Władcy Pierścieni" grał Górę Przeznaczenia. Na potrzeby filmu oczywiście dokleili mu komputerowo erupcje, bo choć wszystkie trzy wulkany są aktywne, akurat ten ostatnio się nie wykazywał działalnością. Trzeci wulkan, Mt. Ruapehu, widać podobno z trasy w oddali. Pod tym wulkanem z kolei były kręcone sceny wędrówki hobbitów przez Mordor. Sceneria mordorowa jest zresztą wszechobecna w parku, bo co rusz spotyka się pola lawy i głazy wulkaniczne. Jeśli dodać do tego ponurą pogodę, która nam się trafiła, klimat był niemal filmowy.
Prawie jak Mordor
Cała trasa liczy sobie dokładnie 19,4 km, a przebyty dystans można na bieżąco śledzić po słupkach z zaznaczonymi kilometrami. Niestety jest to zbyt długa trasa w miejscami dość trudnym terenie, więc nie mogliśmy czekać na rozpogodzenie.
Hmmm... Pogoda jest świetna, więc nas "You shall not pass!" nie dotyczy

Gdyby dobrze skadrować, byłby Mordor
Bardzo liczyliśmy, że słońce wyjrzy przed naszym dojściem na przełęcz, ale niestety przeszliśmy między wulkanami, nawet ich nie widząc z powodu mgły.
Jedyny dowód na to, że Mt. Ngauruhoe czyli Góra Przeznaczenia jest gdzieś w pobliżu
Na dodatek wiał tak przenikliwy wiatr, że oprócz zimowych czapek wyjęliśmy nawet rękawiczki.
A może tu jest bardziej mordorowo?
Podejście na przełęcz po skałach wulkanicznych - super. A zejście jeszcze lepsze.
Rozpogodzenie przyszło dość późno. Zdążyliśmy przejść przez przełęcz, minąć Czerwony Krater (Red Crater), którego też początkowo nie widzieliśmy i zacząć schodzić do Szmaragdowych Jezior (Emerald Lakes). I tutaj zaczęło się przejaśniać. Potem było już coraz lepiej. Błękitne Jezioro (Blue Lake) w czasie kiedy nad nim staliśmy rzeczywiście zrobiło się niebieskie ze stalowoszarego. Cały czas jednak wiatr próbował urwać nam głowy.
Uwaga, odsłaniamy Emerald Lakes!
Sukces! Mamy jakiś widoczek!

Przejaśnienia nad pustkowiem
Lekcja latania na wietrze nad Blue Lake

Znad Błękitnego Jeziora zobaczyliśmy nawet Czerwony Krater w pełnej okazałości. Niestety na wulkany nie mieliśmy co liczyć.
Czerwony Krater rzeczywiście był czerwony, jak już się pokazał
Krótko za Blue Lake weszliśmy w strefę zagrożenia wulkanicznego. Ryzyko rzeczywiście jakieś istnieje, choć od ponad roku w tej okolicy nie było żadnej erupcji. Ostatni wybuch był dziełem krateru Te Maari w listopadzie 2012 roku, a ślady po tej eksplozji dają do myślenia. Przed wejściem na szlak zostaliśmy przeszkoleni z radzenia sobie w przypadku kolejnej erupcji. Najciekawsza zasada to iść szybko w dół szlaku, patrząc na kamienie wylatujące z wulkanu, bo "jeśli czegoś nie widzisz, to nie możesz się przed tym uchylić". Dobrze, że nie musieliśmy teorii testować w praktyce.
Twardzielka

Te Maari - jeśli dym jest biały, to jest spokój. Jak się zrobi szary albo czarny, trzeba wiać

W tle oprócz krateru Te Maari widać Jezioro Taupo
Dalsza część szlaku jest może malownicza, bo idzie się przez niemal bezkresne górskie łąki, ale marsz zygzakiem w dół jest dość monotonny. Na szczęście po drodze jest schronisko, częściowo zniszczone przez ostatni wybryk Te Maari, więc można zrobić sobie przerwę od monotonii.
Hela i piękna monotonia
Z całej wędrówki zmontowałem trzyminutowy filmik. Z powodu ograniczonych widoków, możecie pooglądać nas. W związku z tym jest to pozycja dla zatwardziałych koneserów filmów akcji kategorii C albo miłośników muzyki Raz Dwa Trzy. Choć ci drudzy pewnie wolą posłuchać płyty. Enjoy!



wtorek, 25 marca 2014

Hela i Kuba wśród Maorysów

Po przyjeździe do Rotorui podjęliśmy szybką i mało przemyślaną decyzję o pójściu na maoryski wieczór z tradycyjną kolacją. Podczas wieczoru mieliśmy nie tylko zjeść, ale również zaznajomić się z maoryską kulturą i zwyczajami prezentowanymi przez jedną z maoryskich rodzin Mitai w ich zrekonstruowanej plemiennej wiosce. Kiedy zasiedliśmy pod wielkim namiotem wśród nakryć uszykowanych dla ponad setki osób, pojawiła się myśl, że właśnie zwerbowano nas na maoryskie wesele i że niestety nie był to nasz najlepszy pomysł. Siedząc przy stoliku dla ośmiu osób zastanawialiśmy się kim będą nasi nowi znajomi. Kiedy dosiadło się do nas czworo Francuzów w średnim wieku, którzy w widoczną niechęcią odpowiedzieli “hello” nie mieliśmy większych złudzeń jak przeminie ten wieczór. Na szczęście na przeciwko nas dosiadło się jeszcze młode amerykańskie małżeństwo z Michigan, które nie tylko wiedziało gdzie jest Polska, ale również chętnie wybrałoby się do nas na zwiedzanie :) “Hurrrraaa, jesteśmy uratowani” pomyślałam zerkając w stronę niemal odwróconych do nas plecami Francuzów.

Rozpoczął się wieczór, ale niestety kolacji, a raczej naszego obiadu nadal ani śladu. Za to wystąpił wodzirej całej imprezy, istny poliglota. Potrafił powiedzieć “ciasto czekoladowe" w każdym języku kraju, z którego pochodzili goście. Było to nie lada wyzwanie, bo zebrało się nas aż 37 narodowości. Ciasto czekoladowe oczywiście miało być podane na deser, jednak nic nie wskazywało kiedy będzie to, co zwykle jada się wcześniej. Generalnie Maorysi są bardzo przyjaźni i gościnni, jednak zapowiadało się, że będzie to późna uczta… Podzielono nas na dwie grupy i udaliśmy się na zwiedzanie plemiennej wioski. Na początek gospodarz zaprowadził nas na miejsce przyrządzania naszej kolacji. Jedzenie miało być przyrządzane w tradycyjny sposób, i tak naszym oczom ukazała się dziura w ziemi przykryta, jak na mój gust brudnymi, przesiąkniętymi dymem kocami. W powietrzu unosił się dziwny słodko-wędzony zapach. Po odsłonięciu wierzchniej warstwy zobaczyliśmy ładnie ułożoną stertę kurczaków, baraniny oraz kumara czyli słodkich ziemniaków, które są tu bardzo lubiane. Wszystko było pieczone na gorących kamieniach, którymi wyłożone było dno dziury. Przyznam, że średnio zachwycił mnie ten widok, ale cóż, w końcu miało być tradycyjnie. 

Hangi po wyjęciu z dołka

Po tym jak obejrzeliśmy naszą strawę wcale nie mieliśmy jej jeszcze próbować. Teraz przyszła kolej na doznania kulturalne i tak najpierw gospodarz zaprezentował nam kilkumetrową “waka”, co w języku Maorysów oznacza środek transportu, a w tym konkretnym wypadku jest określeniem dla łodzi, którą pływali niegdyś wojownicy. Łodzie te były zazwyczaj zrobione z jednego pnia, upatrzonego lata przed ich ścięciem. Często regularnie obdzierano korę po jednej stronie drzewa żeby łatwiej było ją potem drążyć. Faktycznie “waka" rodziny Mitai była duża i imponująca jednak zdążyliśmy się już zorientować, że w wielu miejscach Maorysi chwalą się swoimi łodziami ;) Jedno jest pewne, że potrzeba niesamowitej siły wielu męskich muskułów żeby wnieść takiego giganta do wody.
Współbiesiadnicy i waka

Pod prąd strumienia wiosłował mały oddział

W kolejnej części wieczoru nad brzegiem rzeki, wśród buszu mogliśmy podziwiać wojowników płynących w jednej z łodzi. W sumie wyglądało to dość komicznie, a ich straszne miny i pokazywanie języka, które kiedyś służyły straszeniu przeciwnika raczej nas rozbawiały. Następnie przedstawienie przeniosło się na scenę, na której postawiono mini wioskę maoryską. Tu mogliśmy już w pełni obserwować walory wojowników (oczywiście rzecz gustu ;), a także ich kobiet. Odbył się pokaz walki oraz śpiewów, prezentacja broni, a nawet próba nauczenia nas kilku słów w języku Maorysów. W końcu jednak zaproszono nas na długo oczekiwaną ucztę, czyli hangi.
Zrekonstruowana wioska maoryska...

...i jej wódz

Maoryskie dziewczęta

Tradycyjna zabawa kijkami

Z gitarą przy ognisku 
Haka

Haka

Haka

Ostatnim punktem wieczoru miało być zobaczenie ptaków kiwi, których jak się okazuje nie jest łatwo wypatrzeć. Zaledwie kilka procent Nowozelanczyków widziało te ptaki w naturze. Są to zwierzęta nocne i do tego bardzo płochliwe. Niestety spora ich część pada ofiarą drapieżników i nawet psów. Dorosłe ptaki mogą żyć nawet kilkadziesiąt lat, ale rzadko im się to udaje. Również złożenie samego jaja wymaga ogromnego wysiłku i jest porównywalne u człowieka do urodzenia kilkunastokilogramowego dziecka! Także nie mogliśmy się doczekać żeby zobaczyć w końcu te ptaszydła :) Pani przewodnik zaprowadziła nas do zagrody kiwi, było już zupełnie ciemno i tylko delikatne światło wypełniało wybieg, który w większej części pokrywały krzaki i zarośla. Stojąc tak i wypatrując kiwi, po kilku minutach stwierdziłam, że to nie może się udać. Jednak po kilkunastu minutach w ciszy krzaki zaczęły szeleścić i  w końcu nieśmiało wyszedł z nich puchaty stwór z długim dziobem. Rozmiarem przypominał kurczaka na trochę dłuższych nogach. Niestety mogliśmy go obserwować tylko krótką chwilę, bo szybko zdecydował się zaszyć z powrotem w gęstwinie. Suma summarum i tak było warto, bo z pewnością w Nowej Zelandii nigdy byśmy nie zobaczyli kiwi na dziko.

Nawiązując jeszcze do kultury maoryskiej następnego dnia poszliśmy również do Te Puia - kulturalnego centrum maoryskiego, gdzie mogliśmy się przyjrzeć jak powstają maoryskie rzeźby. Znajdujące się tam dzieła są tworzone przez uczniów wybranych z pośród setek kandydatów z różnych plemion. Po trzech latach nauki mogą oni opuścić szkołę i profesjonalnie zajmować się rzeźbą, a także przekazywać tajniki tej sztuki nowym pokoleniom.
Szkoła rzeźbiarska

Gotowa rzeźba na domu spotkań

Przyjrzeliśmy się również jak powstają tradycyjne stroje i tak na przykład maoryskie spódniczki piupiu są wytwarzane z liści harakeke czyli pewnego rodzaju trzciny. Liście są bardzo twarde i mocne, a po zdarciu ostrym brzegiem muszli, wierzchniej warstwy liścia widać włókna, które po uformowaniu i wyschnięciu tworzą bardzo mocny i wytrzymały materiał. Do uformowania jednego z fragmentów spódniczki posłużyła nawet noga Kuby :) Niestety zrobienie całej piupiu zajęłoby nam przynajmniej tydzień, także niestety moja garderoba się nie poszerzyła.
Kuba został potraktowany instrumentalnie przez maoryską przewodniczkę

czwartek, 20 marca 2014

Gotująca się ziemia

Coś nas wciąż popycha w tereny wulkaniczne. Blisko cztery lata temu podczas naszej podróży wzdłuż zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, upstrzonego wulkanami od stanu Waszyngton do Kalifornii, trafiliśmy do parku stanowiącego dla nas wtedy kwintesencję raju dla wulkanologa - Lassen Volcanic National Park. Z ziemi wyrastał tam wulkan obok wulkanu, a miejscem, które zrobiło na nas największe wrażenie było Bumpass Hell - obszar geotermalny o powierzchni 6,5 hektara. Na tym obszarze można było znaleźć gorące źródła i strumienie, gotujące się kałuże i stawki, bulgoczące błota, staw ze zmieszaną gorącą i zimną wodą, mieniący się tysiącami barw. Na całym terenie ziemię pokrywały żółtawe Nad wszystkim unosił się zapach zgniłych jaj, który wrażliwy węch mojej Helci wyczuł z odległości kilkuset metrów. Nie wiem, czy to wina diabelskiego pierwiastka, który w nas siedzi (u Heli jest go oczywiście więcej niż u mnie), ale miejscem tym byliśmy zachwyceni. Od tej pory za każdym razem kiedy ktoś opowiadał o gotującej się ziemi, mówiliśmy, że oczywiście wiemy, o czym mówi, bo byliśmy w takim fantastycznym miejscu w Stanach.
Na szczęście podróże kształcą, a my wciąż staramy się dużo podróżować, więc od czasu do czasu dostajemy od losu okazję uświadomienia sobie swojej ignorancji w jakiejś kwestii i poszerzenia horyzontów. Taką okazję dostaliśmy kilka dni temu po przyjeździe do miejscowości Rotorua w centralnej części Wyspy Północnej. Świadomość uderzyła nas o poranku, nazajutrz po przyjeździe. Pierwszym zamysłem, który został zaatakowany był węch. I nie trzeba było tu używać wrażliwego warszawskiego nosa mojej małżonki - nawet moja poznańska kluka wyczuła unoszącą się nad miastem woń zgniłych jaj o takiej intensywności, że aż dziwię się moim oczom, że instynktownie nie zareagowały na atak zalaniem się łzami. A to był dopiero początek wrażeń dla naszych zmysłów.
Smród zgniłych jaj snuje się nad Rotoruą, gdy wiatr powieje od jej terenów geotermalnych, których jest tu mnogość. W zasadzie co krok zbudowany jest tu hotel, motel czy schronisko, wykorzystujące magnetyczne działanie gorących źródeł na turystów. Ale wykorzystanie gorących źródeł do celów uzdrowiskowo-rekreacyjnych przybyło tu dużo później, niż użycie ich przez lokalne plemiona maoryskie w życiu codziennym: do gotowania, prania, kąpieli czy nawet do przygotowywania strojów. Ale o tym przeczytacie w oddzielnym poście, pisanym przez Helę.
Na potrzeby tego wpisu istotne jest, że Maorysi osiedlali się przy gorących źródłach i część geotermalnych atrakcji mieści się na obszarze ich wiosek. My odwiedziliśmy jedną z nich - Te Puia. Przyciągnął nas do niej Pohutu - największy gejzer w okolicy i podobno jeden z najbardziej znanych na świecie. Wyczytaliśmy tu i ówdzie, że jak mu się dobrze zbierze ciśnienie, to wystrzeliwuje słup gorącej wody na 30 metrów. Wersję pisaną potwierdziła maoryska przewodniczka, która wychowała się w wiosce kilkaset metrów od gejzeru. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko uwierzyć słowu pisanemu i relacji Maoryski, bo mimo zdecydowanego nadużycia wielkiej cierpliwości mojej żonki, nie udało mi się go zobaczyć strzelającego, a co za tym idzie i sfotografować. A ci, którzy mnie znają od strony skrzywienia fotograficznego wiedzą, że w czekaniu na odpowiednie zdjęcie bywam bardziej wytrwały niż wędkarz, moczący haczyk w tataraku w niedzielę o świcie. Niefart był to spory, bo według jednego źrodła gejzer wybucha około 20 razy dziennie, według innego nawet 2-3 razy na godzinę. A my siedzieliśmy i patrzyliśmy w tę dziurę, jak wędkarz w spławik. I nic nie brało. Musieliśmy się zadowolić mniejszym gejzerkiem o pięknej nazwie Pióra Księcia Walii. Ten w odróżnieniu od większego towarzysza, był nadzwyczaj przyjazny dla fotografów. Tryskał to wodą, to parą, raz wyżej, raz niżej. Przez swoje tańce prawie odwrócił naszą uwagę od pełnego zestawu atrakcji, które znaliśmy już z Bumpass Hell. Tutaj przy strzelającej w powietrze wodzie, nagle okazały się mizerne. Ale niech kolejne słowa zastąpią obrazy.





Na Te Puia nie zakończyliśmy jednak zapoznawania się z geotermalnymi atrakcjami. Pożegnawszy się w niedosycie z gejzerami, ruszyliśmy do Hell's Gate, czyli spa z błotnymi i siarkowymi kąpielami. Hela była wniebowzięta, a wniebowzięcia u wrót piekieł zapewne zdarzają się rzadko. Bezkarne umorusanie się tutejszym błotem ma ponoć odżywcze działanie dla skóry. Hela dostrzegła poprawę na swojej skórze, ja niestety zauważyłem tylko, że byłem po gorącej kąpieli podgotowany na czerwono jak rak. Na dodatek smrodu po siarczanym spa nie mogliśmy się z siebie pozbyć jeszcze przez następne dni.
Ja prawdziwe używanie (fotograficzne i nie tylko) miałem dopiero w Wai-O-Tapu - obszarze geotermalnym większym od Bumpass Hell o tyle, co pięć Rosji (z Krymem lub bez) od jednej Polski. Aż mi się wierzyć nie chce, jak to piszę, ale liczby są bezlitosne.
W Wai-O-Tapu wrażenia moglibyśmy chłonąć wszystkimi zmysłami, ale smakowi odpuściliśmy kosztowanie miejscowych wód zdrojowych. Pozostałe cztery zmysły miały pełne używanie, choć uczucie wilgotnej i śmierdzącej siarką pary klejącej się do skóry tu wrażeniem jest dyskusyjnym.
Wzrok napawał się wszystkimi kolorami tęczy, którymi była ubarwiona przez minerały woda, zielenią lasu i bogactwem form wyrzeźbionych przez podziemny wrzątek. Co rusz w ziemi rozziewały kratery utworzone wskutek zapadnięcia się gruntu podmytego przez gorącą wodę. W większości z nich coś wciąż się gotowało,  a nad jamami unosiły się białe pióropusze pary wodnej.
Słuch chłonął bulgot wody i błota zmiksowany z szumem wiatru pchanego przez nadciągający Cyklon Lusi, dźwiękiem wszędobylskich cykad i śpiewem ptaków. Żadnych odgłosów cywilizacji, żadnych rozwrzeszczanych wycieczek szkolnych. Tylko bulgocząca, szumiąca, rozćwierkana cisza.
Węch po dwóch dniach przebywania w zgniłojajecznej atmosferze, zdawał się przyzwyczajać do powszechnego tu odoru.
Park Wai-O-Tapu nosi rozszerzoną nazwę Geothermal Wonderland i daję słowo, że nie jest to nazwa na wyrost. Pierwszym cudem, który tu zobaczyliśmy, jest wybuchający codziennie o 10:15 gejzer Lady Knox. Jeszcze przed przyjazdem do parku zastanawialiśmy się, jak to możliwe, żeby gejzer był tak regularny. Ja na dodatek zacząłem się zastanawiać, czy w Nowej Zelandii zmienia się czas na zimowy i jak wtedy reguluje się gejzer. Ale to w końcu Kraina Czarów lub Cudów. [Uwaga spoiler! Jeśli chcecie kiedyś odwiedzić Rotoruę i nie chcecie znać prawdy o gejzerze, przejdźcie do następnego akapitu.] O godzinie 10:15 sporo się wyjaśniło. Ja od 10:12 w oczekiwaniu na wystrzał gorącej wody stałem z jednym aparatem na statywie włączonym w trybie filmowania, z drugim aparatem na szyi gotowym do fotografowania. I wtedy prawda o punktualności gejzera wyszła na jaw. Stanął koło niego gentleman z obsługi parku i opowiedział, jak Lady Knox została odkryta. Otóż w 1901 roku więźniowie przetrzymywani na terenie Wai-O-Tapu postanowili wyprać w gorącym źródle swoje ubrania. Po kilku minutach od rozpoczęcia prania, źródło zaczęło pulsować, aż w górę wystrzelił na kilkanaście metrów słup wody, rozrzucając pranie po okolicznych krzakach. Okazało się, że gejzer wzbudza się po wrzuceniu do niego mydła. W ten sposób możliwe jest codzienne demonstrowanie go tłumnie zgromadzonym turystom. Sama z siebie erupcja wystrzałowej Lady miałaby miejsce co mniej więcej 27 godzin. [Koniec spoilera]
Innym cudem jest Champagne Pool, który bierze swoją nazwę od dwutlenku węgla, który w postaci szampańskich bąbelków wybija się na powierzchnię wody. Na dodatek zielony staw ma pomarańczowe brzegi i cały paruje. Nic dziwnego, że mój statyw nie był jedynym na jego brzegu mimo kiepskiej pogody.
Nie jestem w stanie opisać wszystkich widoków, więc resztę niech znów dopowiedzą zdjęcia.

Lady Knox Geyser

Gotujące się błoto w Devil's Ink Pots

Helcia i Paleta Artysty

Na pierwszym planie Artists' Palette, dalej po prawej The Champagne Pool

The Champagne Pool

Żółto od siarki

Sulphur Cave

Kolejny malowniczy krater

Devil's Bath



sobota, 15 marca 2014

Zaległości czyli delfiny, historia, robactwo i Hobbiton

Liczne atrakcje Nowej Zelandii w połączeniu z niskimi średnimi prędkościami przejazdów miedzy nimi sprawiły, że od kilku dni nie mieliśmy czasu na spisywanie relacji z podróży. W końcu mamy wakacje, więc nic dziwnego, że nie mamy czasu na siedzenie z laptopem. Ale dzisiaj trzeba nadrobić zaległości. Podział jest prosty: Kuba pisze o wizycie w Hobbitonie i obcowaniu z historią Nowej Zelandii, a Hela o tropieniu delfinów i świecącym robactwie.

Na tropie delfinów
Głównym punktem programu w Bay of Islands miało być moje wymarzone pływanie z delfinami. Delfiny zawsze mnie zachwycały i do tego ich buźki sprawiają wrażenie zawsze uśmiechniętych. O 7:45 mieliśmy zbiórkę w porcie w Paihia, żeby wypłynąć punktualnie o 8:00. Pogoda była wymarzona, pięknie wschodziło słońce i wiała cieplutka bryza. Na łodzi mieliśmy krótki instruktaż i usłyszeliśmy kilka ciekawych informacji na temat delfinów. Dodam, że nasze pływanie z delfinami nie miało mieć nic wspólnego z zabawą w basenie z wytresowanymi delfinami, które robią sztuczki na zawołanie. Wyprawa łodzią polegała na szukaniu stad dzikich delfinów, co oznaczało po pierwsze, że nie mieliśmy gwarancji ich znalezienia; po drugie niestety lub stety jeżeli byłyby wśród nich młode delfinki, nie moglibyśmy wejść do wody; po trzecie, ku mojemu rozczarowaniu, dzikich delfinów nie można dotykać i jeśli chce się przyciągnąć ich uwagę, najlepiej jest robić akrobacje w wodzie. Nasza łódź była specjalnie zaprojektowana do badań i podglądania delfinów. Była więc mała, szybka i lekka. A przez to już po dziesięciu minutach rejsu i dość mocnym bujaniu na falach, poczułam mdłości. Wykonywanie przeze mnie akrobatycznych ruchów w wodzie wydawało mi się mało prawdopodobne.
Już po około godzinie udało nam się napotkać miłe stadko, które wynurzyło się z wody wprost przed naszą łodzią. I oczywiście kogo wypatrzyli nasi przewodnicy? MALEŃSTWO! W związku z tym od razu wspólne pływanie mieliśmy z głowy. Nasza zblazowana przewodnik i widać dość zdegustowna nami, jak to określiła dla delfinów papparazzi, wyjaśniła, że schodzenie do wody w pobliżu stada z maleństwami jest prawnie zabronione. Spowodowane jest to wysoką śmiertelnością młodych – tylko około połowy dożywa do dwóch lat. Delfiny mają taką temperaturę jak człowiek i po narodzinach szybko muszą zbudować tkankę tłuszczową, dlatego matka powinna je karmić co kilka minut. Z tego powodu nie mogliśmy jej przeszkadzać swoimi wygłupami w wodzie. Byłam trochę rozczarowana, ale oglądanie tych pieknych stworzeń wyskakująych z wody i podpływających do nas oraz maleństwa beztrosko podskakującego przy mamie, sprawiło mi niesamowitą radość.
Tego dnia niestety nie znaleźliśmy już kolejnego stada, więc kostiumy się nie przydały. Za to opłynęliśmy wiele wysp z cudownymi widokami. Dotarliśmy nawet do Hole in the Rock, przy której było widzine stadko delfinów. Przynajmniej taką informację dostał nasz kapitan przez radio. Dziura faktycznie imponująca, ale delfiny niestety się zmyły.
Ekipa

Sam na sam z przyrodą? Nasza łódź na szczęście była zdecydowanie mniejsza, a pokład był niecały metr nad wodą
Hole in the Rock
Obcowanie z historią Nowej Zelandii
W drodze powrotnej z rejsu w pogoni za delfinami skorzystaliśmy z możliwości zejścia na ląd w Russel, czyli pierwszej stolicy Nowej Zelandii. Obecnie miasteczko liczy sobie niecały tysiąc mieszkańców, a populację podbijają rezydenci hoteli i bed and breakfastów. W dniu naszego lądowania na przystani, średnia wieku tych drugich oscylowała zapewne koło 70tki, choć może była zawyżona przez pasażerów wielkiego wycieczkowca, który zakotwiczył na ten dzień w zatoce. Podejrzewam, że tak musi wyglądać Floryda, ale to sprawdzimy w przyszłości.
Russel jest dziś uroczą, sielankową mieściną nad brzegiem morza. Jednak w dziewiętnastym wieku miała opinię piekielnej dziury na Pacyfiku. Można sobie wyobrazić, jaki klimat panował w miejscu, do którego ciągnęli marynarze, wielorybnicy czy więźniowie po odbyciu kar albo zbiegowie z zesłania. Dziś po tych czasach ślady zostały tylko w muzeum. Russel za to może się szczycić pierwszym licencjonowanym hotelem i pierwszym kościołem w Nowej Zelandii. Nam kojarzyć się będzie z wyśmienitym lunchem z owocami morza, świetnym nowozelandzkim winem i miłym popołudniowych spacerem.
Z Russel udało nam się załapać na ekspresowy prom do Waitangi, czyli wyspy, na której został podpisany traktat między Wielką Brytanią a pierwszymi wodzami plemion maoryskich. Oboje byliśmy zaskoczeni, jak bardzo można rozdmuchać historię wokół miejsca podpisania dokumentu, nigdzie nie pisząc, jakie warunki ten dokument zawierał. Później dopiero doczytałam, że byłoby to ryzykowne, bo obie wersje językowe, angielska i maoryska, różniły się treścią, a spory z tego powodu ciągnęły się blisko półtora wieku. Sam park o nazwie Waitangi Treaty Signing Grounds jest przyjemnym miejscem spacerowym z pięknym, odradzającym się lasem deszczowym. Sama prezentowana tu historia jest dość uboga, jak na europejskie standardy, ale z punktu widzenia nowozelandczyków, jest to najważniejsze miejsce historyczne i istotny element ich tożsamości, bo "tutaj narodził się naród".
Gorące powitanie w Russel
Prosimy, tylko bez politycznych skojarzeń
W oczekiwaniu na lunch: chipsy z kumara i nowozelandzkie wina
Waka, czyli maoryskie canoe
Świecące robactwo

Wyjeżdżając z Paihi zahaczyliśmy o Kawiti Caves – jedne z wielu jaskiń w Nowej Zelandii, w których żyją świecące robakami. Brzmi toksycznie, ale tak naprawdę jest zupełnie naturalne i jednocześnie zachwycające. Wycieczka trwała zaledwie 30 minut i przeszliśmy jaskiniami około 200 metrów, to był spacer wsród pięknych stalaktytów, wzdłuż małego strumyka, w którym pływały metrowe węgorze. Głębiej w jaskini przewodniczka poprosiła o zgaszenie lamp, które dostaliśmy przy wejściu. Na początku była ciemność i poczułam się trochę nieswojo stojąc w chłodnej pieczarze. Jednak już po niespełna minucie oczy przyzwyczaiły się do panujących ciemności i na suficie ukazała się istna droga mleczna. Nie były to jednak gwiazdy, ale robaki, które imitując księżycowe światło wabią nim swoje ofiary. Produkują one podobne do pajęczyny nitki, które spuszczają w dół ze sklepienia i po złapaniu muszki lub ćmy wciągają z powrotem niczym spaghetti. Umiejscowienie na suficie pomaga im również ochronić się przed drapieżnikami np. pająkami. Tej informacji chyba wolałabym nie usłyszeć, bo stanie w ciemnościach i myślenie o pająkach nie było komfortowe ;). Wracając jeszcze do fascynujących robaków, to ich światło jest umiejscowione w odwłoku i świeci w wyniku bioluminescencji – reakcji związków chemicznych z powietrzem. Co ciekawe im bardziej głodny robak tym mocniejsze światło, w ten sposób próbują zdobyć pożywienie szybciej od rywali, a wystarczy że przełkną coś raz na tydzień. Niestety życie robaka jest krótkie i po około 8-9 miesiącach wykluwa się z niego muszka, która często zanim znajdzie partnera, wpada w sieci zastawione przez poczwarkę no i tak robacze życie zatacza swój krąg. Zafascynowały mnie te robaki, zwłaszca, że o tej atrakcji Nowej Zelandii czytałam jescze na studiach. Żeby nie oślepić robaków nie mogliśmy zrobić w jaskini żadnych zdjęć, ale jeśli chcecie zobaczyć jak wygląda droga mleczna w jaskini, to zamieszczam linka do galerii na oficjalnej stronie turystycznej Nowej Zelandii.
Wejście do Kawiti Caves 
Nowozelandzki busz koło jaskiń
Ten robak nie świeci, ale kiedyś będzie cykadą
Wizyta w Hobbitonie
Kiedy ponad dwadzieścia lat temu przeczytałem "Hobbita", a po nim "Władcę pierścieni", wydawało mi się, że świat stworzony przez J. R. R. Tolkiena może istnieć tylko w wyobraźni czytelników. Kiedy w drugi weekend stycznia 2002 roku siedziałem w kinie Odeon przy londyńskim Leicester Square, oglądając po raz pierwszy "Drużynę pierścienia", czułem się jak dziecko, któremu Peter Jackson dał wspaniały prezent świąteczny. Pozytywnych emocji związanych z podróżą do zmaterializowanego przed moimi oczami Śródziemia nie mogła zmącić nawet drobna irytacja, że Polska na swoją premierę będzie musiała czekać jeszcze ponad miesiąc. Wyobraźcie sobie moje podniecenie, kiedy ścieżką między dwoma kamiennymi murkami, którą kiedyś jechał na wozie filmowy Gandalf, razem z Helą wkroczyliśmy do Hobbitonu. Przed naszymi oczami roztoczyła się kotlinka ukryta wśród malowniczych wzgórz regionu Waikato, w której kilkanaście lat temu Peter Jackson zobaczył idealne miejsce do odtworzenia tolkienowskiego Hobbitonu.
Plan filmowy jest równie idyllicznym miejscem, jak to widać w filmach. Hobbickie nory i smajale są wręcz cukierkowo słodkie, a dopracowana do najmniejszych szczegółów scenografia sprawia wrażenie, jakby przed chwilą to miasteczko opuściły niziołki. Zniknęły, porzucając w sadzie kosz z właśnie zebranymi owocami, nie zdejmując ze sznura suszącego się prania, zostawiając na straganie świeżo upieczony chleb. Sielankę burzą tylko grupy turystów, dowożone do Hobbitonu co pół godziny autobusami w blisko czterdziestoosobowych grupach i przechadzające się krętymi ścieżkami między kilkudziesięcioma norami, licznymi ogródkami i sadami. Wszyscy po kolei wspinają się na szczyt pagórka, na którym mieści się najefektowniejszy ze smajali czyli Bag End. Nad Bag End "rośnie" jedyne sztuczne drzewo w okolicy - dąb stworzony specjalnie na potrzeby filmu.
Po wizycie w Bag End przechodzi się przez polanę z rozstawionym namiotem z imprezy urodzinowej Bilba, a potem obchodząc Wodę, przez mostek koło młyna dociera się do gospody Pod Zielonym Smokiem. Można tam skosztować trunków z Południowej Ćwiartki: piwo, cydr i piwo imbirowe. Cydr wypity przy kominku był wyśmienity. Brakowało tylko uczestników turnieju na puszczanie najlepszych kółek z dymu.
I tak po ponad dwudziestu latach od pierwszego spotkania ze Środziemiem zobaczyłem, że nawet najbardziej fantazyjne krainy mogą się zmaterializować, jeśli tylko trafi się entuzjasta z wielkim samozaparciem. A na dodatek będzie mieszkał w Nowej Zelandii, w której można znaleźć zapewne każdy krajobraz ze świata fantasy.
Chyba jesteśmy zbyt wyrośnięci jak na przeciętnych hobbitów
Bag End - Brak wstępu za wyjątkiem spraw związanych z urodzinami
Te drzwi służyły do kręcenia scen z hobbitami. Duzi ludzie byli kręceni na tle mniejszych wersji smajali